18. Rozdział 2.4

75 6 4
                                    

~ * ~

Jechały długo. Przejechały przez parę mniejszych wiosek, aż wreszcie dojechały do dużego miasta. W przeciwieństwie do Phekda, tutaj toczyło się normalne życie. Po ulicach biegały dzieci, chłopki nosiły kosze z owocami, mijały je wozy pełne towarów, z komina piekarni unosił się dym, roznosząc smakowity zapach, pijany chłop trzymał się ściany w zaułku. Tak zwykłe widoki wypełniły serce Tay jednocześnie ciepłem, ale i ukłuciem zazdrości. A może to nie zazdrość? Może to złość, że nie ma tak wszędzie. A powinno. Pokój już dawno powinien zaopiekować się Wegą. Zauważyła jeszcze jedną rzecz. Każdy mijany człowiek, naprawdę każdy człowiek, uśmiechał się i oddawał krótki ukłon głową rudej. A ona uśmiechała się do nich wszystkich. Do każdego po kolei. I nie było w tym nic złośliwego, ani krzty pychy czy wyższości. Uśmiechała się do nich ciepło, przyjaźnie... Zielonooka przyglądała się uważnie, nie mogła rozgryźć tej dziewczyny.
Wjechały na niewielki rynek w centrum miasta, zajechały pod większy budynek. Tay zmrużyła oczy, podnosząc głowę ku górze. Wyróżniał się od innych, które już widziała w Muscida. Styl w jakim był wybudowany... Zauważyła podobne elementy, które widziała w Trida-Mitri w Talitha, ale nie tylko one nie pasowały do całej reszty miasta. Poza tym ten budynek przypominał fort.

Podjechały na tyły, do stajni. Tuż przed szerokim wejściem do dziewczyn zbliżyli się dwaj mężczyźni, ruda podała jednemu wodze. Wprowadzili je do stajni. Gdy mężczyźni zabrali się za rozbieranie koni, dziewczyna z gracją zeskoczyła z siodła. Tay zrobiła to samo, choć w jej wykonaniu wyglądało to, jakby miała się przewrócić. Kiedy jej nogi wreszcie dotykały gleby, poczuła jak boli ją tyłek, a łydki cały czas ma nieprzyjemnie spięte. Chyba nie polubi jazdy konno.

– Dziękuję. Zostawcie nas – powiedziała ruda do mężczyzn, kiedy skończyli, a ci ukłonili się jej i wyszli. – Podejdź.

Czarnowłosa skoncentrowała swoją uwagę na Alicji. Czuła się jak na froncie, gotowa na wszystko. Obserwowała jak sięgnęła po dwa jabłka z kosza przyczepionego do ściany i rusza w kierunku koni. Ruszyła powolnym krokiem za nią. Obserwowała, z jaką czułością głaszcze swojego konia, miała wrażenie, że nawet coś do niego szepnęła.

– Są sierotami – odezwała się nagle. – Że tak to ujmę. Po bitwie na granicy z Megrez pozostały bez jeźdźców. Przygarnęłam je. – Wysunęła dłoń w kierunku dziewczyny.
Tay spojrzała na owoc w jej ręku. Konie z Megrez. Nagle zrozumiała. To dlatego są takie wielkie i potężne. Ta rasa musiała pokonywać piachy pustyni.

– Najwytrzymalsze konie na Wega – szepnęła. Wzięła od niej owoc. Uśmiechnęła się pod nosem i zaczęła głaskać konia, na którym podróżowała i dała mu jeść. Delikatnie zebrał jabłko miękkimi wargami łaskocząc jej dłoń; usłyszała soczyste chrupnięcie.

– Och, widzę, że co nieco wiesz. – Umyślnie powiedziała to w taki sposób, żeby brzmiało jakby ją obrażała. – W wojsku mówią wam o zaletach wroga, by móc go lepiej poznać i łatwiej zabić? – zakpiła.

Tay nie wytrzymała, posłała jej ostre spojrzenie. Dopiero co przez jej głowę przeszły pierwsze miłe myśli na temat tej dziewczyny, jednak szybko została wyprowadzona z tego błędu. Jak grom z jasnego nieba, wredna panienka powróciła. Zacisnęła dłoń w pięść, jednak po chwili ją rozluźniła. Nie da się jej sprowokować.

– Nie, dziadek mi opowiadał. – Wspomnienie o nim, pozwoliło jej się uspokoić. – Megrez specjalizuje się w hodowli koni. Oczywiście ich największym skarbem są konie piaskowe. – Nie wiedziała czemu to mówi, jednak słowa same cisnęły się na usta, gdy przypominała sobie historie dziadka. – Jest nawet legenda – uśmiechnęła się pod nosem.

Wega. Zakończmy wojnę.Where stories live. Discover now