Rozdział 25 Dłonie splamione krwią

164 10 13
                                    

Wschód nastał wcześnie, powietrze było chłodne i rześkie. Szum fal i krzyki mew, co po chwila przerywały głuchą ciszę, która panowała w obozie.

To właśnie drażniło najbardziej Meredith, która leżała prosto na swojej kanadyjce, wpatrzona w dach ich małego namiotu. Śpiąca na polowym łóżku obok, Airin oddychała spokojnie i krzywiła się co jakiś  czas przez sen. Po mimo tego wydawało się, że nie miała tej nocy koszmarów.

Mary usiadła wyprostowana na swoim posłaniu i spojrzała na wejście do namiotu. Trafiło im się miejsce na w prostu morza, z czego dziewczyna bardzo się cieszyła. W nocy szum morza uspokoił jej poszarpane nerwy, jednak nie pomógł utrzymać snu. Ciągle budziła się zalana potem i zadyszana, chociaż nie pamiętała swoich snów, całkiem możliwe, że jej podświadomość wrzucała te przerażające obrazy w otchłań pamięci, by już nigdy nie wróciły.

Przez to wszystko noc wydawała się długa, chociaż miała być tą drugą najkrótszą.

Dlatego właśnie Mar postanowiła już teraz ubrać się i ruszyć wolnym krokiem, boso po brzegu morza.

Choć było nieco chłodno, narzuciła na swój bawełniany podkoszulek tylko lekką kamizelkę, a nogi przykryła lnianymi spodniami.

Wyszła na zewnątrz, najciszej jak umiała, by nie obudzić siostry. Tam poczuła wiatr, który popychał jej włosy do tyłu, zobaczyła błękit porannego nieba pomieszany z fioletem wschodu.

Nie założyła butów, to też weszła po kostki do wody, skrzyżowała ręce na piersi i ruszyła wzdłuż obozu, brodząc w morzu, którego fale cały czas przyjemnie obmywały jej nogi. Chłodna woda jeszcze bardziej ją rozbudziła. Gdy dotarła do krańca obozu przystanęła i spojrzała na horyzont. Zmarszczyła brwi i zmrużyła oczy. Poczuła nagle, jakby w tej samej sytuacji stawała po raz kolejny, jakby to wszystko miało już miejsce setki razy. Przed każdą zbrojną walką.

Dawno już nie walczyła na bitwie. Nastały przecież czasy względnie spokojne, które cieszyły się nie aż tak częstymi wojnami, jak dawniej. Ludy ustatkowały się, nie walczyły już o terytoria, jak kiedyś. Miasta żyły w zgodzie, która opierała się na wzajemnych korzyściach.

Ostatni raz przywdziewała swoją legendarną zbroję prawie trzynaście lat wcześniej, w bitwie o Facemood, kiedy to zginęli rodzice, trzyletniej wtedy, Violetty.

 

Zawsze z trudem wracała do tamtych chwil, ponieważ młode małżeństwo Jumperów było przyjaciółmi Wojowniczki. Z resztą… Zawsze nie chętnie wspominała momenty, kiedy kolejne bliskie jej istoty giną przez niesprawiedliwość.

 

Czy świat mógłby istnieć bez wojen? Bez mordobicia, zemsty i rozlewu krwi? Meredith nie wyobrażała sobie świata, o którym marzyli filozofowie. Byłby zbyt piękny i idealny, a takie rzeczy przecież nie trwają długo. Wszędzie można znaleźć cierpienie, w każdej kropli tego świata... Może dlatego przedwieczni tak go nienawidzili..? Bali się bólu?

 

Z zamyślenia wyrwały ją czyjeś kroki, gdy się odwróciła zobaczyła Matta samotnie wędrującego ku niej. Był lekko przygarbiony, dłonie schował w kieszeniach spodni. Wiatr co chwila szarpał jego włosami.

-Cześć.- sapnął, gdy stanął obok niej. Skinęła mu głową na powitanie i uśmiechnęła się lekko, chcąc dodać mu otuchy.

-Też nie mogłeś spać?- spytała, choć dobrze znała odpowiedź.

Chłopak pokręcił głową i spojrzał na morze, prosto na wschodzące słońce.

-W sumie dobrze, że rozbiliśmy się po wschodniej stronie. Przynajmniej możemy podziwiać piękne wschody.- powiedział, by przerwać ciszę.

Miasto Skazańców: Opór przeciwko ciemnościOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz