Rozdział 27 Okruchy

195 10 7
                                    

Marden ruszył przed siebie. Był już ubrany w swoją ciemnozieloną zbroję, miecz spoczywał spokojnie w pochwie przy skórzanym pasie. Wszystko zgadzało się z tym, co miało się stać. Każdy przyjął to spokojnie i zdawać się mogło, że on też. Z pozoru był spokojny i opanowany.

Chłodny, jak zwykle.

W środku czuł jednak, jakby jego umysł spłonął po nagłym pożarze, jakby wszystko co miał, runęło jak domek z kart.

Za godzinę miał zmierzyć się z Meredith. Nikt nie spytał się go o zdanie, nikt nie liczył się z jego chęciami. To był sztywny rozkaz.

Zastanawiał się, czy zwycięstwo nie będzie gorsze od porażki. Czy po śmierci Mary, jego życie nie zamieni się do końca w piekło. Nie zniósł by na sumieniu jeszcze jej istnienia; wiedział, że jego nadzieje, co do Airin i jej uczucia były by spalone. Nie pozostałoby mu już nic, jak tylko bezmyślna służba u Pierwszego.

Zaczął wątpić we wszystko.

Właściwie, dlaczego był po tej stronie wyspy? Dlaczego walczył przeciwko przyjaciołom? Ryster powiedział mu, że przecież po to został stworzony, by zabijać i siać zniszczenie, a u Pierwszego znajdzie swoje spełnienie.

Wtedy znajdował w tych słowach prawdę i utęsknione zrozumienie, jednak teraz coś w nim drgało. Czuł się jak puzzel z innej układanki.

Spojrzał w stronę wschodu, jakby oczekując, że zobaczy cały Ruch Oporu, czekający na niego. Pokręcił głową.

Nie, po tym co zrobił, już nigdy mu nie zaufają.

Musiał zostać tutaj, gdzie jego miejsce. Został wpasowany w tę układankę przemocy i władzy, musiał w niej zostać. Musiał pokonać Meredith.

 

***

 

Mary stała luźno z wyprostowanymi na boki rękoma. Horacy kręcił się w okół niej, sprawdzając, czy zbroja jest w każdym calu dobrze założona.

Pusty wzrok przedwiecznej był utkwiony w ścianę namiotu, z zewnątrz dochodziły ją okrzyki, rżenie koni i szum morza, jednak te wszystkie dźwięki omijały łukiem jej umysł, jakby wytworzyła w okół siebie niewidzialną barierę.

Dziewczyna naprawdę mało spała tej nocy. Od Pierwszego uciekła szybko, nawet jej nie gonił, choć groźba naprawdę zamroziła jej serce. To przez nią nawet nie zmrużyła oka.

Wypiła już dwie kawy, a jej lekko zapuchnięte oczy nadal domagały się odpoczynku. Całe ciało z resztą tez pragnęło tego dnia nie ruszać się z pryczy.

Czuła, jakby każda komórka jej ciała cierpiała osobno. Ból psychiczny był nie do zniesienia. Na raz zawaliły się wszystkie jej obronne mury, teraz pozostawała bezbronna.

Okazało się, że jednak Głód Dusz nadal jest silniejszy od jej woli, ta wiadomość jeszcze bardziej podburzyła jej morale.

Zerkała co kawałek na miecz, który czekał przy stojaku na zbroję. Połyskiwał złowrogo, jakby domagał się smaku krwi. Ale ona nie chciała ujrzeć tego dnia szkarłatu. Najchętniej skuliłaby się w kącie i rozpłakała, niczym dojrzewająca nastolatka.

Nagle pomyślała, że tak naprawdę jest słaba, że tego dnia nie ma szans. Zbyt wielki ciężar spadł na nią. Ta myśl wbiła swoje ohydne macki strachu w umysł, sprawiając przy tym jeszcze większy ból. Nie rozumiała, co się tak właściwie z nią dzieje. Miała wrażenie, że coś lub ktoś nie pozwala jej wyzwolić z siebie energii.

-Gotowe.- szepnął Horacy i odsunął się. Spojrzał na nią dziwnie, jakby wyczytał wszystko z jej myśli.- Poproś bogów, aby dali ci szanse.

Miasto Skazańców: Opór przeciwko ciemnościOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz