~12~

1.5K 131 34
                                    

Aileen otworzyła usta i szeroko rozwarła ślepie ze zdziwienia pomieszanego z przerażeniem. Rick poklepał ją po ramieniu, starał się powstrzymywać łzy. Grupa stojąca w futrynie rozstąpiła się, a nieszczęśliwy ojciec wyszedł i osunął się przy ścianie. Carl spojrzał na dziewczynę błagalnym wzrokiem, po czym udał się w stronę drzwi. Aileen złapała go za prawe przedramię.

- Carl ja... Ja nie mogę tego zrobić - przezroczyste krople rzewnie płynęły przez policzki, następnie ściekając po szyi dziewczyny - nie dam rady - stwierdziła.

- Zrób to dla mnie i mojego ojca, proszę - spojrzał na jej twarz, a jego oczy zaszkliły się i wypuściły morze łez. Wyszedł z pomieszczenia i usiadł pod drzwiami, które zamykały wejście do pokoju z bibelotami. Wiedział, że to tam ukrył się Tyreese, gdyż każde pozostałe pomieszczenie stało otworem.

Aileen stała pośrodku pokoju. Lustrowali każdy jej najmniejszy ruch. Na jej czole pojawiły się strużki potu. Odwróciła głowę w stronę umierającej dziewczynki. Świadomość, że grupa się jej przypatruje stresowała ją jeszcze bardziej.

- Odejdźcie stąd - zirytowanym tonem powiedział kusznik, wbili w niego wzrok - wszyscy - zaznaczył, popatrzyli na siebie, na ich twarze wstąpił ból. Odeszli, każdy w inną stronę.

Daryl wkroczył do pomieszczenia. Aileen stała jak wryta.

- Chodź, zrobisz to szybko i będzie po sprawie - odrzekł spokojnie.

- Ale... Ale ja nie dam rady tego zrobić...

- Wyciągnij swój sztylet z kabury - posłusznie wykonała jego polecenie - a teraz przyłóż ostrze do jej uszka - dziewczyna podeszła i położyła dziecko na plecach. Lewą dłonią trzymała jej główkę. Prawą zbliżyła szpikulec ku jej małżowinie. Jej ręce drżały niemiłosiernie.

- Nie mogę - odparła i upuściła sztylet na posadzkę. Schowała twarz w dłoniach.

- No dawaj - powiedział - chcesz, żeby się przemieniła?

- Daryl ja nie dam rady zabić dziecka! - opuściła dłonie i wykrzyczała mu to prosto w twarz. Białka miała niemal całe czerwone. Stali chwilę w ciszy.

- Aileen, ona i tak już nie żyje.

- Ale to tylko małe dziecko...

- Aileen.

-  To ty to zrób, a grupie powiemy, że to ja - panikowała. Nie chciała tego robić.

- Aileen! - odezwał się podniesionym głosem, a ona spojrzała w jego świdrujące oczy. Judith oddychała bardzo płytko. Ledwo było widać jej unoszącą się klatkę piersiową. Podniósł sztylet z posadzki i go jej podał.

- Przyłóż ostrze do jej uszka - powtórzył. Zrobiła to bardzo, bardzo powoli. Patrzyła na zapłakaną twarz dziewczynki. Po jej policzkach spłynęły dwie, pojedyncze łzy. Jej dłoń drżała jak u osoby chorującej od kilkudziesięciu lat na Parkinsona. Starała się uspokoić oddech, w efekcie czego jej tchnienia były jeszcze bardziej nierówne i płytkie.

Daryl ujął jej dłoń w swoją prawą rękę. Ścisnął ją delikatnie powstrzymując drganie. Poczuła promieniujące od niego ciepło. Zaczął przesuwać jej dłoń w stronę główki. Ostrze zagłębiło się w małżowinie Judith, z jego środka popłynęła szkarłatna krew. Dziewczynka wzięła ostatni wdech, lecz wydechu już nie zdołała wykonać. Puścił jej dłoń. Samotnie wyciągnęła sztylet, który zabarwił się czerwonawym płynem. Aileen wytarła ostrze w koszuleczkę Judith.

- Ten kordzik jest splamiony krwią niemowlaka - gapiła się na srebrny sztylet, po czym schowała go do kabury. Usiadła na łóżku, dłonie oparła o kolana. Opuściła głowę. Przezroczyste krople spadały na posadzkę.

Kap, kap, kap...

- Zostawię cię teraz samą, zapewne nie chcesz mnie teraz widzieć - odparł i udał się w stronę wyjścia.

- Magyarka - wydusiła z siebie gwałtownie - moja mama miała na imię Magyarka.

Stanął do niej bokiem.

- Jej imię nie brzmi jak amerykańskie.

- Była Węgierką. Co ciekawe, w Spartanburgu były zarejestrowane tylko dwie kobiety o tym imieniu, choć jak na Amerykę to i tak dobry wynik - mówiła, lecz Daryl miał wrażenie, jakby duszą była zupełnie gdzieś indziej.

"Magyarka? Cholera, skąd ja kojarzę te imię? - zamyślił się i opuścił pomieszczenie zostawiając Aileen sam na sam z obumarłym ciałem malutkiej dziewczynki.

Carl stał przed pokojem na rzeczy wartości sentymentalnej. Przystawił czoło do drewnianych drzwi. Uderzył pięścią trzy razy we wrota.

- Zgaduję, że jeśli będziesz tu stał, to Tyreese nigdy stamtąd nie wyjdzie - powiedziała zmartwiona Michonne - vo tak właściwie pragniesz zrobić?

- Chcę po prostu - urwał, westchnął - chcę umieścić tam ubranka od Judith i wszystko inne, co do niej należało, wyrzucę wszystkie figurki i inne bzdety, które należą do Brown'ów, teraz to nasz schron, nasza ostoja, więc rzeczy naszych zmarłych przyjaciół powinny mieć tam miejsce pierwszorzędne - odparł na jednym wydechu, nikt nie protestował.

- Tyreese, wyjdź już, proszę - powiedział Rick. Klamka się ugięła, chłopak się odsunął. Czarnoskóry mężczyzna wyszedł powoli, jego policzki świeciły się od kropli łez.

- Ja... Ja tak bardzo was przepraszam... Ja... Ja nie miałem w zamyśle niczego złego... - łkał.

- Wiem, że nie chciałeś by tak to wyszło - Carl przytulił się do Tyreesa, jego ślepia się zaszkliły. Stali tak przez chwilę. Chłopak w kowbojskim kapeluszu sięgnął do kieszeni.

- Ale niestety wyszło bardzo, bardzo źle - szepnął mu do ucha, Tyreese'owi zrzedła mina i nim zdążył się zorientować, małe, tępe ostrze przejechało po jego lewym ramieniu rozcinając je lekko.

Koniec dwunastego rozdziału!🌞

Carl daje popalić!🌚

Dziękuję za pół tysiąca wyświetleń, za wszystkie gwiazdy i oczywiście za komentarze! (i proszę o nie w dalszym ciągu 😊)

Pozdrawiam! 🙆

Koliber | TWD✔Onde as histórias ganham vida. Descobre agora