Strzał

153 33 4
                                    

Adam stał na zewnątrz, opierając się o ścianę, z twarzą schowaną w rękach. Stracił go. Wiedział to już, kiedy przykładał trzęsące się dłonie do klatki piersiowej mężczyzny. Kiedy z każdym uciśnięciem z boku rannego wylewała się krew. Miał wrażenie, że wciąż słyszał głos chirurga. „Straciliśmy go". Niemal czuł na ramieniu drobną dłoń Linki, a w uszach dźwięczały mu jej słowa. „Znałeś go?" Znałeś? Znałeś?

– Nie! – krzyknął, prostując się gwałtownie.

Ale... Ale on też widział zielonooką. Słowa, które wypowiedział, umierając, w jednej chwili rozwiały podświadome wątpliwości Adama. Bo już zaczynał wątpić. Bo mogło to być tylko złudzenie, podstępna gra świateł w oczach uratowanej dziewczyny. Przecież była noc. Przecież zielonookich wymordowali.

Ale padający na podłogę poczekalni mężczyzna był dowodem, że dziewczyna istniała. Że żyła, mimo szmaragdowej rzezi Mehru. I, że była niebezpieczna. Adam był zdziwiony, że dopiero w tamtym momencie przyszło mu to do głowy. Wcześniej uważał ją za ofiarę, wiecznie uciekającą przed okrutnym przeznaczeniem. Jednak, jeśli żyła sama, ukrywając się tyle lat, przecież musiała się jakoś bronić. Nie sądził tylko, że „jakoś", oznaczało to, co zobaczył.

Chłodny wiatr smagnął Adama w twarz, sprawiając, że chłopak zatrząsł się z zimna. Wrócił do szpitala. Linka skończyła wycierać podłogę i właśnie wykręcała ścierkę. Na jego widok wrzuciła czerwoną od krwi szmatkę do zlewu.

– Lepiej? – zapytała, płucząc ręce.

Skinął głową, ale chyba obydwoje wiedzieli, że kłamał.

– Co się stało? – zapytał.

– Chirurg zabrał go do kostnicy...

– Nie. W sensie, co to była za rana?

– Postrzał. Z dość daleka.

Adam zastanowił się. Jakoś mu to nie pasowało. Starał się uporządkować w głowie wszystkie zgromadzone do tej pory fakty, a może raczej domysły. Zielonooka dziewczyna miała broń, którą umiała się całkiem nieźle posługiwać i z której zastrzeliła mężczyznę, leżącego w kostnicy szpitala. Tylko dlaczego to zrobiła? Bo w jakiś sposób jej zagroził? Albo po prostu widział jej zielone oczy? A jeżeli tak, to czemu nie zabiła atakujących ją wartowników? Czemu nie zabiła jego?

Adam zdał sobie sprawę, że Linka mu się przyglądała.

– Nic mi nie jest – zapewnił.

Dziewczyna wyglądała, jakby chciała o coś zapytać, ale zrezygnowała.

– Dzisiaj jest dostawa od cwanych – oznajmiła, zmieniając temat.

– O której?

– Po północy.

– Mogę pójść, jeśli chcesz.

Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością, a Adam dopiero teraz dostrzegł jej podkrążone od zmęczenia oczy i bladą skórę.

– Możesz spokojnie iść spać – powiedział, za co obdarzyła go kolejnych uśmiechem.

– Dziękuję.


Cwaniaki i cwaniary raz w tygodniu dostarczali leki do szpitala. Kilkadziesiąt szklanych buteleczek, pudełek z narzędziami chirurgicznymi i woreczków z tabletkami. Zawsze za mało. Adam kilka razy odbierał dostawy i za każdym razem musiał się użerać z aroganckim cwaniakiem, który z bezczelnym uśmiechem na twarzy zawyżał cenę.

Kilka minut przed północą wziął pieniądze i zszedł do piwnicy, do drzwi, przez które sam wszedł do szpitala parę godzin wcześniej. Czekał. Po chwili rozległo się ciche pukanie. Trzy razy. Pięciosekundowa cisza. I kolejne trzy stuknięcia. Otworzył drzwi, gotowy na kolejną walkę z cwanym gnojem, ale na progu stała czarnowłosa dziewczyna. Była ubrana w lekką kurtkę, a przez ramiona miała przewieszone duże torby z towarem. Jej ciemnoniebieskie oczy połyskiwały w słabym świetle, wylewającym się przez otwarte drzwi.

– Cześć – powiedziała.

– Cześć – odpowiedział, zbyt zdziwiony, żeby wydukać coś innego.

Dziewczyna tymczasem położyła torby na ziemi i zaczęła wyjmować z nich leki. Adam schylił się, żeby jej pomóc.

– Nie dotykaj – warknęła.

– Chciałem tylko pomóc. – Chłopak podniósł ręce w obronnym geście.

– Raczej coś ukraść. Szpitalne szczury to złodzieje.

„Szpitalne szczury". Adam słyszał to określenie od durnego cwaniaka, który zwykle odpowiadał za dostawy. Zacisnął pięści.

– Złodziejami jesteście wy, a zwłaszcza twój kolega skurwysyn, który potraja nam marżę za najdrobniejsze rzeczy.

Dziewczyna nie odpowiedziała, ale Adam widział, jak jej twarz zapłonęła gniewem. Skończyła wypakowywać towar i wyprostowała się.

– Dwieście sześćdziesiąt cztery grimy – powiedziała, wyciągając rękę.

Adam spojrzał na nią, zaskoczony. Zwykle płacił jakieś trzysta pięćdziesiąt. Jego złość natychmiast uleciała i uśmiechnął się, podając dziewczynie banknoty. Nie odwzajemniła uśmiechu. Schowała pieniądze do kieszeni spodni i odeszła szybko, nie żegnając się.


Adam leżał na pryczy we wspólnej sali i patrzył w sufit. Dookoła słyszał chrapliwe oddechy lekarzy i pielęgniarek, którzy odpoczywali po całodziennej pracy. Wciąż myślał o zielonookiej dziewczynie, o zabitym przez nią mężczyźnie, o ataku wartowników i rzezi Mehru. Próbował ułożyć sobie w głowie kolejność wydarzeń. Zielonooka była za młoda, żeby rzeczywiście przeżyć szmaragdową rewolucję. Musieli przeżyć jej rodzice albo chociaż jedno z nich. Czy nadal żyli? Czy ukrywali się przed wartownikami tyle lat? A może było więcej zielonookich, cała podziemna Zielona Banda? Adama zaczynała boleć głowa od tych wszystkich domysłów, które nie chciały się ułożyć w logiczną całość. W końcu zasnął, a we śnie widział tajemniczą dziewczynę i jej błyszczące, zielone oczy.

                                                                                       ***

Znowu stała na placu. Znowu było tak samo zimno, a ciemności głębokiego Pirrel zaciskały się wokół niej jak imadło. Tym razem jednak nie musiała długo czekać. Stał po przeciwnej stronie, pod drzwiami swojej piwnicy, od niechcenia bawiąc się bronią trzymaną w ręce. Jakiś nieokreślony ruch, delikatne napięcie ramion pod cienką koszulką, zdradziło, że ją zobaczył. Machnęła ręką, parskając śmiechem. Ostro. Nerwowo. Histerycznie. Ruszył w jej stronę.

– Co tu robisz? – warknął, a jego głos przeszył jej ciało.

– Mieszkam tu, zapomniałeś? Noszę to. – Odsłoniła rękaw, ukazując wypalony na ramieniu znak. P w kwadratowej obwódce. Piętno Pirrel. On złapał się za własne ramię, jakby nagle poczuł jakiś dotkliwy ból. Znów się zaśmiała, jak gdyby cieszyła się z jego cierpienia. Uniósł broń, celując jej w twarz. Popatrzyła w lufę, lekko przekrzywiając głowę. W tym momencie pod drzwiami piwnicy pojawiła się ta sama dziewczyna, która przyszła poprzednio. Na którą on zapewne znowu czekał. Chłopak opuścił pistolet i podszedł do tamtej. Rozmawiali. Do stojącej pod ścianą dziewczyny docierały niektóre słowa. Usłyszała jej na wskroś obojętny głos, gdy zadała pytanie:
– I co zrobiłeś?
Zaraz potem padła jego beznamiętna odpowiedź:
– Zastrzeliłem go.

My, splugawieniOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz