Jak degant (część 1)

77 12 4
                                    


Adam szedł przed siebie, prawie nie patrząc dokąd i zupełnie ignorując otoczenie. Sally trzymała się trochę za nim, co jakiś czas zrównując krok z chłopakiem, po to, by pokierować go we właściwą stronę, ale poza tym nie odzywała się. Szli już dobre kilkanaście minut, jednak Adamowi było to obojętne. Jego myśli krążyły wokół ataku zmiennokształtnych i chociaż zdawał sobie sprawę, że wszystko, co przed nim odegrały było tylko fikcją, to nie mógł się pozbyć cichutkiego głosiku z tyłu głowy, który podsycał jego strach. Strach o Linkę. Nieważne jak bardzo wmawiał sobie, że przecież prawdziwe ciało nie zniknęłoby z placu po kilku minutach, a krew nie wsiąkłaby w szczeliny bruku tak szybko, wciąż nie potrafił się do końca przekonać. Najchętniej poszedłby do szpitala na Krigu, żeby widok całej i zdrowej Linki rozwiał jego wątpliwości, ale nie mógł tego zrobić. Musiał tkwić tutaj, idąc w jakieś przypadkowe miejsce z dziewczyną, która jeszcze niedawno chciała go zabić i mając świadomość, że gdzieś tam czyha na niego Longin, który wciąż chce to zrobić.

– Teraz w lewo – mruknęła Sally, przerywając rozmyślania Adama.

– W sensie gdzie? – zapytał chłopak, zatrzymując się i spoglądając na znajdujący się po jego lewej stronie ceglany budynek. – Do środka?

Dziewczyna wywróciła oczami, przepychając się obok Adama, by wejść do kamienicy, a chłopak pośpiesznie podążył za nią. Znaleźli się na ciemnej klatce schodowej. Po lewej stronie znajdowały się stare, drewniane schody prowadzące na górę, natomiast między nimi a ścianą z prawej biegł wąski korytarzyk. Sally wyjęła latarkę i zaświeciła w głąb przejścia.

– Ty pierwszy – powiedziała.

Adam nie spodziewał się po tym niczego dobrego, ale ruszył przodem uważnie patrząc pod nogi i wyciągając ręce przed siebie, ponieważ niewiele widział, nawet pomimo światła latarki. Przypomniał sobie, że w dokładnie taki sami sposób wychodził z piwnicy, w której przetrzymywał go Longin i wcale się to niczym dobrym nie skończyło.

Chłopak natrafił palcami na ścianę i zatrzymał się.

– Dalej – ponagliła go Sally.

– Nie ma przejścia – odburknął.

– To są drzwi – prychnęła dziewczyna, oświetlając sporych rozmiarów zamek.

Adam nacisnął metalową klamkę i wyszedł na coś w rodzaju kwadratowego dziedzińca, otoczonego z każdej strony przez niewysokie kamienice. Pod nogami zachrzęścił mu żwir i chłopak ze zdziwieniem stwierdził, że nie stoi na bruku, tylko na wysypanej drobnymi kamieniami ziemi.

Na tym nierównym podłożu ustawione zostały plastikowe stoły, krzesła oraz aluminiowe stelaże, na które zarzucono podarte prześcieradła. Przy każdym takim stoisku stało po kilka osób, które wykłócały się o miernej jakości towar, leżący na blatach. Różowowłosa prostytutka właśnie krzyczała głośno na swojego potencjalnego klienta, który widocznie zaoferował jej za niską cenę. Tuż obok jakaś otyła kobieta szarpała za kurtkę równie otyłego faceta, żądając więcej pieniędzy za zawartość jednego z kolorowych woreczków, rozłożonych przed nią.

Adam patrzył na to wszystko z otwartymi ustami. Wyobrażał sobie, że czarny rynek tworzy kilku cwanych, ustawionych na rogu jakiegoś placu i sprzedających towar ze swoich toreb. Zdecydowanie nie sądził, że po przedostaniu się przez wąziutki korytarzyk znajdzie się nagle na klaustrofobicznym, kwadratowym podwórku wśród przepychających się ludzi i ich nieustannego jazgotu.

– Witaj na schwarmarze. Masz – powiedziała Sally, stając obok chłopaka i wciskając mu w rękę kilka banknotów. – Idź tam i kup coś do jedzenia, skoro wszystko, co zdobyłam w magazynie żywności bezczelnie ze żar łeś – przesylabizowała ostatnie słowo.

My, splugawieniOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz