Rozdział V

4.2K 142 9
                                    

Po obiedzie, poszłam do mojego pokoju, z myślą przebrania się w coś luźniejszego. W moim wypadku była to bluza z kapturem, i czarne rurki. Kiedy na nowo znalazłam się na holu, Conrad już na mnie czekał, opierając się o barierkę schodów. Miał na sobie granatowe obcisłe spodnie i czerwoną koszule, w kratę. Mogę śmiało przyznać, że wyglądał jak „młody Bóg”. Odkąd pojechał do Zielonej Góry, do internatu sportowego, bardzo się zmienił. Zapuścił włosy, które teraz sięgały mu, za uszy. Urósł i wyprzystojniał. Pewnie miał niezłe branie, wśród tych wszystkich nastolatek. Sama się sobie dziwie, że to powiedziałam. Parę lat w tył, te zdania nie ujrzały by światła dziennego. Co tu się dziwić? Byłam pustą nastolatka, z młodszym, wkurzającym  bratem u boku.

Podeszłam do niego, dając mu sójkę w bok.

-Idziemy? Gotowy? –spytałam.

-Spoko luzik. Jedziemy autobusem? Czy tata nas zawiezie? –popatrzył na mnie, z nadzieją w oczach.

-Jak go ładnie poprosisz, to pewnie nam się fuksnie…hahaha. Pamiętaj, ze za 3 tygodnie będę zdawać na prawko, więc już nigdy nie będziemy musieli prosić rodziców o podwózkę! Yeeah –wydarłam się.

-ok, zajmie mi to chwilę…- puścił mi oko, i zleciał po schodach do salonu. W tym czasie skorzystałam z toalety, a kiedy ją opuściłam, Conrad już stał przed drzwiami, uśmiechając się cwaniacko.

-Choodź, mamy dziś szczęście! –Co oznaczało, że tata się zgodził. Zbiegliśmy razem na dół, pożegnaliśmy się z mamą, i ruszyliśmy do samochodu.

Tata odstawił nas pod samą kręgielnie, wręczając mi banknot 100 złotowy. Podziękowałam i udaliśmy się do wnętrza.  Mimo, iż była wczesna godzina, ludzi było dość sporo. Podeszłam do kasy. Kobieta, w średnim wieku, która nas usługiwała, przydzieliła nam odpowiedni tor i powiedziała, ze za chwilę, ktoś przyniesie nam zamówioną cole.

Kiedy zmienialiśmy buty, Condek odezwał się trochę speszony:

-Rose… jest jeden mały problem…-hm? Ciekawe o co chodzi –bo ja nie umiem grać. –wydukał, na co zareagowałam niepohamowanym śmiechem. Serio?

-W takim razie będzie trzeba Cię nauczyć – po tych słowach, obydwoje suszyliśmy ząbki, w niemałym uśmiechu.

Mój „kochany” młodszy braciszek, nie kłamał. Rzeczywiście w ogóle nie umiał grać. Ale moim zadaniem było go nauczyć….haha, to będzie piękne, pomyślałam i podałam mu kulę do ręki.

-Ugnij kolana, zamachnij się i wypuść kulę…NA NASZ TOR! –krzyknęłam, kiedy wyrzucił kulę na tyle krzywo, że wylądowała na drugim torze, u naszych sąsiadów… dobrze, że ludzie obok byli na tyle „normalni”, że nie było to dla nich problemem. – Dobra, jeszcze raz! –popatrzył na mnie spod zmrużonych powiek, ale wziął kulę do ręki. –okej, teraz spokojnie. Ugnij kolana, i delikatnie POPCHNIJ kulę, w stronę kręgli. –JEST! TURLA SIĘ! - krzyknęłam. Niestety, bala nie doleciała nawet do połowy, zatrzymała się, na samym środku toru. –HAHAHA, O BOŻE CONRAD! HAHAHA. – nie mogłam się powstrzymać, łzy spływały mi po policzkach. Nasza  „gra” przypominała grę przedszkolaków, mimo, iż ja cały czas rzucałam strajki, mój brat nie trafiał w ani jednego kręgla. Śmiechu było co nie miara, a kiedy już myślałam, ze opanował choć jeden ruch, kula upadła mu na nogę, z ogromną siłą. Nie wiedziałam, czy mam śmiać się czy płakać, więc postanowiłam zachować milczenie.  Podeszłam do niego, i obejrzałam mu stopę, robiła się cała sina. Co mam robić? Pomogłam mu wstać, i doczołgaliśmy się do szatni. Załozyłam mu buta, i wtedy dostrzegłam jego zaszklone oczy. Musiało boleć, jak cholera, ale co miałam zrobić? Jedynym wyjściem było wrócić do domu…jak najszybciej! Ubraliśmy się, i opuściliśmy kręgielnie. Na dworze było już ciemno, rodzice pojechali do znajomych, a następny autobus miał być za 35 minut. Czekała nas długa, męcząca wędrówka do domu, na piechotę.

-Dasz radę iść? –spytałam go.

-um, tak jasne, czasami bywało gorzej. –mruknął ledwo zrozumiale, i już szliśmy w stronę domu. To był najgorszy powrót, w całym moim życiu. Nigdy się tak nie umęczyłam, nawet kiedy wracałam z jakiejś imprezy. Dobrze, że wiedziałam jak się kierować. Pomimo ciemności, rozpoznawałam drogę, co było nie lada wyczynem, gdyż mieszkałam tu od paru dni! Po 20 minutach żmudnego marszu, paru chwilowych postojów, dotarliśmy na nasze podwórko.

 W domu pozapalałam wszystkie światła, i otworzyłam każdą szafkę, w poszukiwaniu apteczki. Znalazłam ją… w szafie z lekami. Jaka ja jestem mądra no! Usadziłam Conrada na krześle, nogę oparłam mu na stołku i posmarowałam jakąś maścią. No w sumie nie „jakąś” tylko bardzo dobrą! Mama zawsze jej używała na jakieś obicia i tym podobne. Potem owinęłam mu nogę bandażem, i pomogłam dostać do do kanapy. Oglądaliśmy durne filmy, aż do północy, wtedy zjawili się rodzice, i kazali iść spać. „Mamo mam 17 lat! Mogę chodzić spać później!” chciałam powiedzieć, ale…powstrzymałam się, ponieważ moje oczy i tak już się kleiły. Condzio mimo bólu, doczłapał się do swojego pokoju, podziękował mi za udany dzień, i poszedł spać.

 Zrobiłam to samo, tylko zahaczyłam jeszcze o łazienkę. Wzięłam prysznic, i dopiero ułożyłam się do snu… nie minęła chwila, kiedy znalazłam się z jakimś pokoju. Leżałam w nieswoim łóżku, i czułam się fatalnie. Sekundę potem drzwi otworzyły się, i stanął w nich mój wampir…Max Ruperts.

----------

Ta daaa! Rozdzial napisany dziś przed sZkołą, specjalnie dla Was! mam nadzieję, że wam się podobał :p Następny rozdział zapowiada się dość smakowicie :D :*

Kraina absurdu.Where stories live. Discover now