VI

544 18 3
                                    

Kiedy słońce powoli się chowa dosiadam swojego konia i w towarzystwie czterech innych jeźdźców wyruszamy w stronę obozu wojsk Taraku. Zgodnie z mapą rzeka mieściła się zaraz za następnym wzgórzem, więc droga nie powinna nam zająć wiele czasu.

Wydałam rozkaz, aby reszta rycerzy i wszyscy doradcy pozostali na miejscu i rozbili obóz. Zaleciłam jednak czujność ponieważ podobnie jak mój doradca, ja również nie wiedziałam czego można się spodziewać po królu Mordredzie. Obóz miał być dobrze pilnowany, a wszyscy rycerze być w gotowości w przypadku pojawienia się wroga. Nie daliśmy sygnału by mieszkańcy wioski, którzy uszli z życiem wyszli z lasu. Dla ich bezpieczeństwa powinni tam zostać do czasu zakończenia spotkania.

W duchu modliłam się aby owe spotkanie przebiegło pomyślnie. Miałam cichą nadzieję, że nie jest to żaden podstęp, lecz próba zawarcia pokoju. Tylko czy po tym wszystkim co się stało, było to możliwe? Bitwa, zniszczona wioska, te czyny na zawsze pozostaną w mojej pamięci. Jednak gdy teraz zaproponował rozejm, zgodziłabym się. Nie wahałabym się ani chwili by zakończyć ten rozlew niewinnej krwi.

Z każdym krokiem przybliżającym nas do celu wszyscy stawaliśmy się bardziej nerwowi. Nawet konie co jakiś czas zarzucały wściekle łbami i uderzały kopytami w ziemię.

- Trzymaj się blisko nas pani – mówi do mnie jeden z rycerzy – proszę, nie oddalaj się nigdzie samotnie, nawet gdyby on na to nalegał. Zrobimy wszystko by zapewnić ci bezpieczeństwo.

Pozostali rycerze przytaknęli na jego słowa. Byłam szczerze wzruszona ich troską.

- Dziękuję – odpowiadam tylko, nie chcę im niczego obiecywać.

Przerywany naszą rozmowę bo naszym oczom ukazuje się rzeka, a za nią obóz. Odbiera mi mowę na ten widok. Teren za rzeką jest płaski i obejmuje dużą polanę na której nie rosną żadne drzewa dzięki czemu jak na dłoni widać rozmiar armii Taraku. Składa się ona z setek jak nie tysięcy żołnierzy. Siły które przyprowadziłam tutaj ze sobą wydają się niemal śmieszne. Na obóz składają się dziesiątki sporych rozmiarów namiotów, prowizoryczne zagrody dla koni i innych zwierząt i wozy wypełnione bronią. Na środku obozu znajduje się bardziej okazały, czerwony namiot przed którym płonie jedno z licznych ognisk.

Zostajemy dostrzeżeni co obwieszczają niosące się zewsząd dźwięk rogów. Ludzie dotychczas pochłonięci swoimi zajęciami odwracają się w naszą stronę. Za późno na zmianę decyzji, delikatnie uderzam w bok mojego konia i kieruję do w stronę mostu prowadzącego na dugą stronę rzeki, prosto w paszczę lwa. Kątem oka dostrzegam, że moi towarzysze również są w szoku. Starają się jednak wyglądać na pewnych siebie i dumnie wyprostowani jadą za mną.

Kiedy znajdujemy się po drugiej stronie rzeki witają nas głośne gwizdy i śmiechy. Część mężczyzn znajdujących się najbliżej nas spluwa na nasz widok. Czym zasłużyliśmy na takie powitanie, przecież to oni najechali nasze ziemie. Staram się nie zwracać na nich uwagi, tylko powoli kieruję konia w stronę czerwonego namiotu, który prawdopodobnie należy do króla. Na naszej drodze staje człowiek więc zatrzymujemy się.

- Król czeka – oznajmia i wskazuje na wejście do namiotu. Zeskakuję z konia i oddaję wodze jednemu z moich towarzyszy. Pozostała trójka rusza za mną w stronę namiotu. Jednak droga ponownie zostaje Man zagrodzona.

- O co chodzi? – pytam zaniepokojona

- Broń – rzuca młody mężczyzna – ma zostać na zewnątrz.

- Nie ma mowy – odpowiada jeden z rycerzy

- Inaczej nie wejdziecie

Moi rycerze rzucają nienawistne spojrzenie w kierunku rozkazującego im człowieka i nie wykonują żadnego ruchu.

Oddana wrogowiWhere stories live. Discover now