XIV

410 20 1
                                    

Idę, a właściwie niemal biegnę zamkowym korytarzem. Krew szumi mi w uszach, a serce łomoce jakby miało zaraz wyskoczyć mi z piersi. Mijam bez słowa krzątających się po korytarzach ludzi i pełniących wartę rycerzy. W oddali dostrzegam kilku ludzi Mordreda siedzących w kącie i bacznie obserwujących wszystko dookoła. Są w pełni uzbrojeni i nie wyglądają ani trochę przyjaźnie. Nasze spojrzenia na krótko się krzyżują. Wszyscy co do jednego mają zadowolone, drapieżne miny. Kiwają mi głowami niby z szacunkiem, ale wiem, że próżno go u nich szukać, a jeżeli już tam jest to nie dla mnie. W ich oczach nie byłam królową, nie taką prawdziwą. Poślubiłam ich władcę, tylko z tego względu mnie szanowali. Bez Mordreda byłabym dla nich nikim. Z nim zresztą było podobnie. Szacunek jakim obdarzali go moi poddani wynikał przez wzgląd na mnie. Nie można było jednak porównywać tych dwóch sytuacji. To Mordred rozpoczął tę wojnę, ten niepotrzebny przelew krwi. 

Kiedy zaczął mówić mi o cieniach, zrzucać winę za swoje poczynania na te wymyślone istoty nie wytrzymałam. Wypadłam z sali narad niczym burza zostawiając go tam samego. Nie myślałam o konsekwencjach, o tym, że mogę go rozgniewać, sprowokować. Potrzebowałam przestrzeni i powietrza abym sama nie zrobiła czegoś głupiego. Na przykład nie wykrzyczała mu w twarz, że jest szaleńcem. Nie wierzyłam w ani jedno jego słowo na temat tych cieni. 

- Spokojnie, spokojnie - powtarzam sobie przez niemal całą drogę - Zachował zdrowy rozsądek. 

Docieram do mojej komnaty i niemal oddycham z ulgą. Zamykam za sobą drzwi i opieram się o nie jakby w obawie, że ktoś może je wyważyć. Na przykład rozgniewany król. Czas mija, a nic takiego się nie dzieje. 

Odpycham się od drzwi i na drżących nogach podchodzę do łóżka. Opadam na nie mając nadzieję, że to tylko zły sen, z którego za chwilę się wybudzę. Sen jednak się nie kończy, a z czasem zamienia w rzeczywistość. 

- Co mam robić? - pytam sama siebie. 

Myślę o ojcu, o jego naukach. Nauczył mnie tylu rzeczy, na to jednak mnie nie przygotował. Próbuję sobie wyobrazić jak on zachowałby się w takiej sytuacji. Nic nie przychodzi mi do głowy. 

Rozlega się pukanie do drzwi. Przez chwilę myślę, że to Mordred, jednak pukanie jest zbyt delikatne. 

- Dalio? - cichy, zatroskany głos Mery mnie uspokaja

Podnoszę się z łóżka i otwieram drzwi niemal w tym samym momencie wpadając w jej ramiona. Kobieta obejmuje mnie i gładzi uspokajająco po plecach. Dociera do mnie, że płaczę. 

- Wejdźmy do środka - proponuje nie wypuszczając mnie z objęć 

Mery prowadzi mnie ponownie w stronę łóżka. Rozumiem dlaczego nie chciała zostać na korytarzu. Nikt nie powinien widzieć mnie w takim stanie. Moi poddani powinni mieć we mnie oparcie, czuć bezpieczeństwo. Zapłakana i drżąca nie byłam im w stanie tego zapewnić. 

Siadamy obok siebie. Kobieta pozwala mi się wypłakać. Nie odzywa się, nie zadaje pytań, cierpliwie czeka, aż się uspokoję. 

Kiedy w końcu łzy przestają płynąć po moich policzkach znajduję w sobie siłę aby się od niej odsunąć. Prostuję się i przecieram rękawem nadal mokre oczy. 

- Wybacz - mówię przepraszająco - Nie powinnaś mnie oglądać w takim stanie. Nikt nie powinien. 

- To, że zostałaś królową nie oznacza, że wyzbyłaś się swoich uczuć. Masz prawo do łez. Nastały ciężkie czasy. Tak dużo na ciebie spadło. Nie przepraszaj. 

Kobieta kładzie mi rękę na ramieniu pocierając je palcami.

- Chcesz ze mną porozmawiać? - pyta - Może będę w stanie ci jakoś pomóc. 

Oddana wrogowiWhere stories live. Discover now