Rozdział ósmy

346 24 10
                                    

Znalazłam Sergio na końcu tunelu.

Stał plecami do mnie, ręce miał schowane w kieszeniach spodni, czyli zdążył się wykąpać i przebrać w garnitur po meczu. Patrzył w górę, choć za wiele nie widział — dach Cardiff City Stadium był założony. Dochodziła trzecia w nocy, a ja nie potrafiłam sobie wyobrazić, co musiał zrobić, by wielki, łysy ochroniarz, który niskim, przerażającym głosem kazał mi „iść tunelem prosto przed siebie, dopóki kogoś nie zobaczę", pozwolił mu tu wejść. I mnie również. Zwłaszcza że było mocno po godzinach.

W drodze dziwiłam się także temu, jak Ramos to wszystko zorganizował, skoro gdy ostatnim razem go widziałam, szalał na murawie Millenium Stadium w brudnym stroju, był okropnie spocony i próbował wsadzić półrocznego Marco do pucharu. Pilar i Junior przyglądali się tej sytuacji ze śmiechem. Osiągnął sukces, udało mu się obronić Ligę Mistrzów, więc powinien teraz siedzieć w samolocie, pić szampana i celebrować zwycięstwo z rodziną. Nie rozumiałam, czemu wolał zrobić to, co właśnie robił.

Bo, szczerze mówiąc, widok tak szczęśliwego Sergio w pewnym sensie złamał mi serce i na tyle zwątpiłam, że to on przysłał mi bilety na finał i kartkę w kształcie chmury z adresem tego miejsca, że mało brakowało, a bym tu nie przyjechała. Po wspaniałym zwycięstwie Realu Madryt nad Juventusem wróciłam do hotelu z Biancą i Troy'em, którzy chcieli dalej świętować. Jedynym plusem tej sytuacji było to, że przynajmniej Troy przestał nawijać o swoim cudownym synu Evanie. Ja sama nie byłam w nastroju na imprezę i w ostatniej chwili zdecydowałam się zamówić taksówkę na Cardiff City Stadium, chociaż byłam prawie pewna, że nie zastanę tam Ramosa, wciąż mając przed oczami jego obraz z Pilar i dziećmi. Spodziewałam się, że przyjdę na darmo.

No cóż, pomyliłam się.

Wsadziłam ręce do tylnych kieszeni dżinsów, zasłoniętych fioletową koszulką z numerem Cristiano (to był najbezpieczniejszy wybór, bo z Isco tylko się umawiałam, a Sergio był moim byłym), którą miałam pod czarną bluzą. Chociaż zaczął się czerwiec, noce w Cardiff były zimne. Dzięki tenisówkom moje kroki nie niosły się echem po tunelu, ale musiał wyczuć moją obecność wraz ze zmniejszającą się odległością między nami, bo w końcu odwrócił się twarzą do mnie i uśmiechnął się. W tamtym momencie serce podeszło mi do gardła. Nie tylko dlatego, że tak wspaniale prezentował się w czarnym garniturze.

— Przyszłaś — stwierdził ochrypniętym głosem, pewnie od tych zwycięskich krzyków, w którym słyszałam lekkie zaskoczenie. Zapewne zakładał, że nie przyjdę, bo to właśnie pasowało do Carter, którą byłam. Zwykle uciekałam przed takimi sytuacjami.

W czasie przeszłym.

Wyciągnął rękę z kieszeni, by pomóc mi pokonać ostatnie stopnie. Nic nie powiedziałam, zignorowałam nawet ten dreszcz, który mnie przeszedł, kiedy mnie dotknął, bo byłam zbyt skupiona na tym, żeby uspokoić swoje serce. Waliło mi jak młot.

Znajdowaliśmy się na Cardiff City Stadium o trzeciej w nocy. To tutaj pożegnaliśmy wszelkie nieporozumienia i zebraliśmy się na odwagę, żeby przyznać się przed samymi sobą, że coś do siebie czujemy. Widok, który ukazał mi się przed oczami, kiedy znalazłam się niedaleko ławki rezerwowych, zapierał dech w piersiach. Chociaż dach był zamknięty, a trybuny świeciły pustkami, samo oświetlenie tworzyło niesamowity efekt. Zupełnie jak ten, który czasem mogłam zobaczyć w telewizji.

Sergio nie puścił mojej dłoni, a gdy upewnił się, że już się napatrzyłam (chociaż w rzeczywistości czekałam, aż serce przestanie mi tak szybko bić), zaprowadził mnie w kierunku ławki. Zaczekał aż usiądę i sam zajął miejsce obok. Byłam pod takim wrażeniem, że wciąż milczałam. Wydawało mi się, że śniłam.

ZACHMURZENI [3]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz