Rozdział czternasty

236 15 6
                                    

Z miną zbitego psa doszłam do osiedla, gdzie mieścił się dom Poli i Margo, i pocałowałam klamkę — furtka okazała się być zamknięta. Początkowy plan zakładał, że bez zapowiedzi wpadnę im do salonu, położę się na kanapie i wyrzucę z siebie tę całą frustrację, która zbierała się we mnie od kilku tygodni i czułam, że zaraz wybuchnie, a teraz musiałam zadzwonić, dać im znać, że przyszłam, i nagle pomyślałam, że to było głupie.

Po pierwsze dlatego, że ostatni raz widziałam się z Polą w maju. Nie odbierałam telefonów od Gisele, która dzwoniła, żeby umówić wizytę ani nie oddzwaniałam, kiedy zostawiała mi wiadomości na poczcie głosowej. Tak bardzo wierzyłam w to, że byłam gotowa ruszyć ze swoim życiem naprzód, że uznałam, że terapia była mi już niepotrzebna. W końcu miałam ładne mieszkanie, dobrą pracę i przyjaciół, nie narzekałam na brak pieniędzy i spodobał mi się chłopak. Nie potrzebowałam cotygodniowych spotkań, które kosztowały mnie parę stów, żeby pojęczeć, bo zwyczajnie nie było na co.

I wtedy wychodziło to drugie: Ramos. Okazało się, że źle zrobiłam godząc się na te kartki i podróże w przeszłość, bo narobiłam mu tylko nadziei. Co prawda dopiero po seksie stwierdził, że jednak chce ze mną być, ale sęk w tym, że tutaj to ja zawiniłam. On zawinił z całą resztą. Kiedy więc tak stałam przed tą zamkniętą furtką, kołysząc się na piętach z rękami schowanymi w tylnych kieszeniach dżinsów, zrozumiałam, że skoro każda bliska mi osoba była po jego stronie, Polę też musiał przekabacić. Oczywiście nie miałam stuprocentowej pewności, bo Pola była dość regulaminowa i może istniał jakiś kodeks, który zabraniał jej mieszania się w życie prywatne pacjentów, szczególnie jeśli działało to na szkodę pacjenta. A Ramos wyrządził mi dzisiaj ogromną szkodę.

Wpatrywałam się w numer domu Poli i Margo i myślałam głównie o tym, jak im zazdrościłam. Były ze sobą od dziesięciu lat i chociaż na początku spotkały na swojej drodze trudności, bo kiedy postanowiły się razem zestarzeć, małżeństwa tej samej płci były nielegalne w Hiszpanii, obecnie były tak po prostu szczęśliwe. Mieszkały na przedmieściach, posiadały dość duży ogród i dwa mopsy; Poli wiodło się jako terapeutce, a Margo raz w roku organizowała wernisaż swoich prac, który zawsze cieszył się ogromnym zainteresowaniem. Sprawiały, że szczęście wydawało mi się takie łatwe, nawet gdy — a może szczególnie wtedy — dwoje tak różnych sobie ludzi decyduje się iść wspólnie przez życie. Byłam pewna, że to samo czekałoby i mnie, gdybym nie zakochała się w idiocie.

Przez to moje zamyślenie upłynęła chwila zanim zauważyłam Margo, która niespodziewanie wyłoniła się z ogrodu. Szła boso po miękkiej trawie z zieloną konewką w ręku; ubrana była w ubrudzoną farbą i ziemią dżinsową tunikę do kolan, a na głowie miała słomiany kapelusz, spod którego wyglądał długi, złoty warkocz. Mimo że było już dawno po dwudziestej pierwszej, na dworze wciąż było jasno i ciepło, w dodatku paliły się u nich różnorodne światła ogrodowe, więc kwestią czasu było to, że Margo w końcu mnie zobaczy.

No i to nie tak, że chowałam się gdzieś po krzakach. Po prostu stałam przed ich bramą.

— Carter? — Margo zmrużyła brązowe oczy i, kołysząc lekko konewką, podeszła bliżej, że aż mogłam policzyć piegi na jej twarzy.

— Cześć — przywitałam się i z wymuszonym uśmiechem pomachałam do niej. — Mam nadzieję, że cię nie przestraszyłam.

Margo otworzyła furtkę i przepuściła mnie. Weszłam brukowaną ścieżką, która prowadziła prosto na werandę, ale ja zatrzymałam się na niej gdzieś w połowie.

— Nie, skąd, nie przestraszyłaś — zapewniła i zamknęła za mną bramkę. Potem przyjrzała mi się uważnie, zakładając wolną rękę na biodro. — Po prostu dziwnie cię widzieć. Długo się do nas nie odzywałaś.

ZACHMURZENI [3]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz