Rozdział szesnasty

270 18 3
                                    

Dwa dni później zaparkowałam na parkingu przed komisariatem. O północy świeciło tam pustkami; prócz paru radiowozów nie było tam żadnych innych aut i poczułam lekki zawód, że Sergio jeszcze nie przyjechał, mimo że nie wiedziałam nawet, jakim samochodem teraz jeździł. Z pobliskich latarni padało słabe światło, to była jasna, ciepła noc. Schowałam kluczyki do torebki i ruszyłam w stronę wejścia na posterunek.

Po drodze zatrzymałam się, żeby poprawić sznurówkę, a potem wyprostowałam się i palcami przeczesałam włosy, związane w wysokiego kucyka. Dzisiaj nie zależało mi na tym, żeby ładnie wyglądać; ubrałam znoszone dżinsy z dziurami na kolanach, obcisły podkoszulek na ramiączka i jakieś stare trampki, które chyba należały do Bianci. Trzymałam się nowego podejścia — przyjechałam tu tej nocy, ponieważ świadomie się na to zgodziłam i zamierzałam dotrzymać słowa, i to nie była randka, tylko mój przykry obowiązek.

Dosyć niepewnie pchnęłam drzwi komendy, z których schodziła farba, i weszłam do środka. Nie zapamiętałam tego miejsca zbyt dobrze, więc nie potrafiłam stwierdzić, czy coś się zmieniło. Kilku podejrzanych typów siedziało na ławce pod ścianą, a dwóch policjantów pochylało się nad komputerem. Nikt na mnie nie spojrzał, mimo że cicho mruknęłam „dobry wieczór", więc stanęłam, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Wreszcie zza jakichś drzwi wyszedł komendant, ten sam, który pięć lat temu zgarnął mnie i Ramosa. Przeglądał jakąś teczkę, a kiedy podniósł wzrok i mnie zobaczył, rysy jego twarzy złagodniały. Postarzał się, wyłysiał i zapuścił wąsa, ale wydał mi się sympatyczniejszy niż pół dekady temu.

— A — powiedział i zamknął teczkę jedną ręką. — Panna Harvelle.

— Witam — przywitałam się nieśmiało, łapiąc się za ramię. Trochę mnie krępowało spotkanie z nim, zważywszy na to, w jakich okolicznościach się poznaliśmy i jak bardzo mi było wstyd za dawną mnie.

Komisarz zdawał się tym nie przejmować. Wskazał ręką na swoje biurko, z dala od tamtych policjantów, i poprosił mnie, żebym usiadła na drewnianym krześle. On również usiadł, rzucił teczkę i z szuflady wyciągnął kartkę. Właściwie to dwie: białą, złożoną w pół, w którą wsadzona była niebieska chmura, zza której wyglądało słońce.

Najpierw sprawdziłam chmurę. Był na niej adres miejsca, o którym nigdy nie słyszałam, ale po nazwie wnioskowałam, że najprawdopodobniej był to jakiś bar, i jutrzejsza data. Z kolei na białej karteczce było napisane pochyłym pismem: „Mam Twój adres od René. Będę u Ciebie o ósmej. Ubierz się ładnie". Przeczytałam to parę razy, czując, że skądś to kojarzę.

A potem mnie trafiło. Dokładnie taki sam liścik dostałam od Ramosa pięć lat temu — tyle że zamiast René widniało tam imię Mourinho, ówczesnego trenera Realu Madryt — gdy zgodziłam się umówić z nim na randkę. Która ostatecznie nie wypaliła i najwyraźniej miała się odbyć jutro.

Na przekór nowemu podejściu to wspomnienie mnie rozczuliło. Zmiękłam, kiedy przypomniałam sobie, jak Sergio się zatruł i przysłał Xabiego, żebym nie pomyślała, że mnie wystawił. A gdyby się nie zatruł, wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej i na tę możliwość poczułam, że coś gryzie mnie w gardle. Odchrząknęłam, starannie włożyłam obie kartki do czarnej torebki, przewieszonej przez moje ramię, i spojrzałam na komisarza.

— To tyle? — spytałam głosem niepodobnym do mnie.

— Z mojej strony tak — przytaknął i uśmiechnął się do mnie przyjaźnie. Nie potrafiłam się jednak zdobyć na to, żeby odwzajemnić ten uśmiech. — Pan Ramos czeka na panią na parkingu.

Kiwnęłam głową, żeby dać mu znać, że zrozumiałam i wstałam z krzesła. Ale zanim odeszłam od biurka, spojrzenia moje i komisarza spotkały się na chwilę.

ZACHMURZENI [3]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz