Rozdział 6

1 0 0
                                    


Wieczorem spotkałam się z chłopakami przed barakiem, wszyscy mieliśmy ciemne ubrania, a Tymek dodatkowo ciemną czapkę. Całą trójką, starając się nie narobić hałasu przemknęliśmy pod płot. Chłopakom czasem coś zgrzytnęło pod nogami, ale rzadko. Nikt nas nie zatrzymał i po chwili przechodziliśmy przez ogrodzenie. Ja przeskoczyłam, a chłopaki się podsadzali. Akcja tą nie trwała długo, już po chwili wspinaliśmy się po rynnie na dach pierwszego domu. Chłopaki szybko pojęli zasady chodzenia po dachach, a nie po ulicy. Na wszelki wypadek wymruczałam zaklęcie- błono, chroń ich, nie pozwól spaść. Później pobiegliśmy w stronę rynku, śmiejąc się nie wiadomo czemu. Parę dachów później już nam do śmiechu nie było. Nie po tym jak widzieliśmy dementy wyprowadzające z domu jakąś pięcioosobową rodzinę. Odruchowo chcieliśmy im z Tymkiem pomóc, ale Kacper nas przytrzymał za bluzy i wymamrotał cicho- nie siłą, sposobem. Szybko opracowaliśmy plan, Tymek zszedł na dół i zaczął się zakradać od tyłu, ja przeszłam na sąsiedni dach, tak by mieć dogodne warunki do strzału. Natomiast Kacper został na pierwotnym miejscu. Kiedy byliśmy już na pozycjach cicho świsnęliśmy, a Tymek się wydarł, chodziło nie o słowa, a o głośność, oraz o to by odciągnąć dementy. Jak tylko go zauważyły zaczęły go gonić, to pozwoliło mi ustrzelić ogniem 4 z nich. Kacper w tym czasie zlazł na dół i zaczął uspokajać rodzinę. W odpowiedzi na mój atak jeden dement strzelił do mnie z pistoletu, spudłował, ale pocisk rozwalił dach pode mną i wpadłam do środka, nie mogłam wyjść górą, a usłyszałam, że na dole są dementy. Pozbierałam się z podłogi, w dachu była dziura jak od uderzenia złamanego drzewa, a nie mojej drobnej sylwetki. Miałam nadzieję, że chłopakom się nic nie stało. Chciałam wyjść już stąd, coś mi tutaj śmierdziało. Zaczęłam się więc skradać do jakiegoś okna, nawet przy moich wzmocnionych zmysłach, było w budynku ciemno, ale okna odznaczały się jaśniejszymi plamami. Niestety wszystkie, które do tej pory minęłam były okratowane. Kiedy zeszłam prawie na parter usłyszałam dementy. Było ich za dużo jak na te które widzieliśmy wcześniej z chłopakami. Wyczuwałam coś jeszcze, ale dopiero po chwili usłyszałam piosenkę Obławników. Wtedy już wiedziałam, że na jakimś poziomie dementy i Obławnicy są połączeni. Wolałam nie schodzić na sam dół, tylko się stąd jak najszybciej wydostać, niestety, musiałam to zrobić. Jak najciszej zeszłam po schodach na parter. W końcu zauważyłam wyjście, niestety po drugiej stronie sali, wypełnionej moimi wrogami. Cicho zaczęłam się skradać, tuż przy ścianie by skorzystać z rzucanego przez nią cienia. Z jakiegoś powodu w budynku nie było elektryczności, tylko na środku sali płonęło wielkie ognisko. Nie kłóciłam się, ponieważ fakt, że płomienie nie dają dobrego światła i tańczą bardzo mi ułatwił życie. W końcu przemknęłam do krótkiego korytarza prowadzącego w stronę wyjścia. Niestety jakiś Obławnik mnie zauważył i wrzasnął. Dementy błyskawicznie wyczuły łaka i ruszyły w pościg. Nie mając ochoty na schwytanie, pobiegłam. Prosto, prawo, lewo i odbić w prawo, wpadłam w ten sposób do wąskiego korytarzyka zakończonego drzwiami. Pościg był jeszcze za ostatnim zakrętem, więc korzystając z tego przywołałam magię i szybko wymruczałam- otwórz się, zamku zamknięty. Już po chwili drzwi się otworzyły, a ja poczułam odpływ energii. Szybko się przecisnęłam przez szparę i zamknęłam drzwi za sobą. Po drugiej stronie były jakieś graty, a podczas tego biegu odrobinę straciłam orientację w terenie, przepchnęłam się do kolejnych drzwi, przyblokowanych jakąś skrzynią, ale mi wystarczyło tylko parę centymetrów, więc nie odsuwałam jej daleko. Tylko tyle by móc otworzyć drzwi i się przez nie przecisnąć. Najpierw głowa, później reszta, kolejny raz cieszyłam się, że jestem chudzielcem. Domknęłam drzwi za sobą i szybkim zaklęciem zatrzasnęłam zamek. Tutaj już było pusto i nic mnie nie powstrzymywało od przemknięcia się w stronę ostatnich dzielących mnie od wolności drzwi, z jakiegoś powodu nie były zamknięte. Wyszłam i przez chwilę stałam zdyszana na ulicy przed budynkiem, i próbowałam przypomnieć sobie jak powinno bić serce. Dopiero parę minut później dołączyłam do chłopaków na dachu. Rodzina była już bezpieczna, poszło o to, że najmłodsze dziecko było wilkołakiem, przemienił się wczoraj na ulicy i w ten sposób dementy wpadły na ich trop. Chłopakom wszystko się udało i jak tylko złapałam oddech poszliśmy z powrotem do szkoły, tylko po drodze złapałam gołębia, by nie paść z głodu do śniadania. Kacper się tylko lekko skrzywił, a Tymek nawet nie zareagował. Szybko zjadłam ptaka wydzierając mu wpierw pióra, a kości składując do kieszeni. Nie bawiłam się w zjeżdżanie po rynnie, co zrobili chłopcy, tylko zeskoczyłam, powiedziałam im dobranoc i wróciłam do mojego pokoju. Krystek nawet nie marudził, tylko pomruczał trochę na fakt, że używałam tyle magii, przestał, gdy go wypuściłam. Pióra i kości gołębia wsadziłam do plecaka i zwinęłam się pod kocami na łóżku. Chwilę później już spałam.

ZojaWhere stories live. Discover now