Rozdział 19 (25.01.2017)

20 0 0
                                    

 Po raz kolejny wstałam na nogi. Straciłam już rachunek moich wywrotek, ta przynajmniej nie była najgorsza, bo upadłam na bok i nie miałam dużych problemów z ponownym wstaniem na narty.

Chyba powinnam wyjaśnić o co chodzi, otóż, jako iż mamy ferie to Kacper i Tymek uparli się, żebym nauczyła się jeździć na nartach lub snowboardzie. Po namyśle wybrałam narty i od prawie tygodnia usiłowałam przejechać cały, mniej więcej 2 kilometrowej długości stok, nie lądując na ziemi.

Miałam stare, ale wciąż dobre narty Zofiana, z przerobionymi zapięciami, musiałam to zrobić, bo chodzę jak kot i moje nogi wyglądają jak tylne łapy rysia. Nie mogę więc używać ludzkich butów i by rozwiązać ten problem kupiłam sobie starodawne skarpety, po czym używając magii, zmieniłam je w plastikowe. Efekt przypominał trochę narciarskie buciory, tyle że wiązało się je na sznurki i sięgały mi trochę ponad piętę. Zapinałam je codziennie rano, po czym ja i Kacper uczyliśmy się jeździć, korzystając z pomocy instruktora, narty nie zbyt nas słuchały, ale dało się jeździć.

- Jupiii! Tylko jedna wywrotka na cały stok! brawo Wicher! - darł się Tymek, nadszedł widać koniec na dziś, bo odpiął od stóp snowboard i trzymał go w ręce.

Zatrzymałam się obok niego, wciąż hamowałam „pługiem", ale i tak był to lepsze niż hamowanie po poprzednim zjeździe, kiedy to wpadłam w siatkę ograniczającą. Słońce już zachodziło, a że byliśmy po alternatywnej stronie, to po zmierzchu nie należało zostawać poza murami miast. Chyba, że ktoś siedział na rzece, tylko lód był dość kruchy i łatwo się łamał, co groziło wpadnięciem do lodowatej wody i śmiercią.

-Młodzieży! Chodźcie już! - zawołał nas tata Kacpra

-idziemy, idziemy- pomruczałam, kucając i odpinając narty. Ledwo stanęłam na śniegu bez przypiętych do stóp desek, to ściągnęłam skarpety i korzystając z ich sznurków, związałam narty. Otrzepałam je wcześniej, ale nie do końca mi się to udało i wciąż pokrywała je mieszanka lodu i śniegu. Kacper zatrzymał się właśnie obok mnie, szło mu lepiej niż mi i nie lądował tak często na glebie. Zaczął już nawet zakręcać na kantach! Podczas, gdy ja wciąż musiałam zarzucać nartą, co było jednym z powodów moich częstych wywrotek.

-Przepraszam, że tak długo, wywaliłem się mniej więcej w połowie stoku i jakiś idiota na desce, sorry Tymek, przejechał mi po czubkach nart, tak że zanim się pozbierałem, trochę czasu upłynęło. - Powiedział Kacper, wypinając sobie narty kijkami.

-Dobra, dzieciaki, spadamy, zanim bestie wylezą z nor- powiedział najstarszy brat Kacpra- Kuba, on i jego dziewczyna właśnie zatrzymali się obok nas i zajęli wypinaniem nart.

-Chodu- zarządził tata Kacpra, sam nie jeździł, bo jakiś czas temu złamał nogę i nie miał jeszcze pełnej kontroli nad mięśniami. Wzięliśmy narty, starając się ich nie upuszczać. Wciąż nie opanowałam do końca sztuki ich noszenia i mi czasem jeździły po ramionach, bo rzecz jasna, nie mogłam ich nieść, jak człowiek, tylko musiałam po mojemu, bo to jestem ja. Zapakowaliśmy się do furgonetki rodziców Kacpra i rozpoczęliśmy cały rytuał pod tytułem „kto, ile razy wylądował dziś na śniegu" (niespecjalnie, rzecz jasna)

-dziesięć! - Kacper szturchnął mnie w ramię

- jakieś dwadzieścia- odparowałam, klapiąc siedzącego przede mną Tymka

-dwa! - do zabawy włączył się Kuba

- ze dwanaście na pewno, później już przestałem liczyć- odpowiedział nam Tymek

Tak to szło, dopóki nie dojechaliśmy pod nasz wynajęty domek.

***

-Obiad, szarańczo! - zawołała mama Kacpra, razem z najmłodszym, chorym obecnie bratem Kacpra zostali w domu, a nie pojechali z nami.

-Idziemy! - odkrzyknął Tymek. W trójkę zbiegliśmy z antresoli, gdzie spały wszystkie dzieci, w większości na materacach. Wpadliśmy do kuchni, gdzie mama mojego przyjaciela przyniosła już na stół rondel z kaszą z warzywami i mięsem. Zaczęliśmy jeść.

-Znowu się licytowaliście, prawda? - zapytała patrząc na wszystkich po kolei. Starała się brzmieć surowo, ale czułam, że się uśmiecha. Gapiłam się w moją miskę, bądź co bądź nasze przekomarzanie to głównie zabawa, ale i tak nie lubiłam, gdy mama mojego kolegi się denerwowała.

-czyli tak- westchnęła

-Nie gniewaj się mamo. Żadnego dręczenie, wszyscy wiemy, czym to pachnie- odezwał się Kacper, ostentacyjnie patrząc się na Fryderyka, który od dłuższego czasu miał nas w nosie i wyraźnie nie lubił mnie i Tymka. Od paru dni traktował nas jak powietrze lub rzucał skryte obelgi.

Wstałam i zaczęłam zbierać puste miski, odniosłam je do zlewu, dzisiaj wypadała moja kolej na zmywanie. Rodzice Kacpra starali się mi to wyperswadować, jako gościowi, jak to nazwali, ale postawiłam się, bo nie lubię jak ktoś mnie traktuje inaczej niż innych. Tak więc raz na tydzień miałam dyżur w kuchni, podobnie jak każde dziecko. Z wszystkich prac w kuchni najbardziej nie lubiłam zmywać, na szczęście rzadko coś było przypalone i wszystko łatwo schodziło, ale i tak fuj i ble. Znosząc wszystko na blat obok zlewu, starałam się nie myśleć o tym, że za chwilę będę musiała wsadzić ręce w rękawiczki i wetknąć je do zlewu. Przy pracy w kuchni nosiłam rękawiczki lateksowe, robiłam to na prośbę dziewczyny Kuby, która bała się, że moja sierść może kogoś zabić. Mogłam sobie do woli tłumaczyć, że jest w pełni bezpieczna, ale bała się tak bardzo, że musiałam odpuścić.

Naciągnęłam rękawiczki, wycisnęłam płyn na gąbkę i zabrałam się do roboty. Miski, łyżki, kubki, a na zakończenie rondel. Po prawie godzinie szorowania, miałam już zdecydowanie dość tego.

- cześć Kopciuszku- do kuchni wszedł Tomek, ostatnio miał bzika na temat baśni braci Grimm i wszędzie znajdywał odwołania.

-znasz prawdziwą wersję tej historii? Czy tylko okrojoną? - zapytałam, odkładając rondel na suszarkę.

-Zoja, nie strasz go, bo znowu się nam oberwie. - od progu powiedział Kacper- chodź, rozgryzamy piosenkę i potrzeba nam gitarzysty- tym tekstem wybawił mnie od tłumaczenia Tomkowi o co mi chodziło.

- już idę, możesz skręcać flet- uśmiechnęłam się.

- to chodź, Zofian się niecierpliwi- powiedział i zniknął

Ściągnęłam rękawiczki i wyszłam z kuchni. Zresztą już przekraczając próg słyszałam jak Zofian ćwiczy śpiew. Wlazłam po drabinie na antresolę i wyciągnęłam z pokrowca gitarę. Nazwałam ją Zośką, przez pamięć o tym kto mi ją dał, ot taki żarcik. Niestety, mój stroik, który dostałam jakiś czas temu, wymagał ciszy, więc zabrałam gitarę oraz przyrząd na dół. Siedząc w małym korytarzyku nastroiłam wszystkie struny i dopiero wtedy wróciłam na górę.

-Dobra, mamy wszystko i wszystkich? - zapytała Zofian stając na środku, nasze materace rozsunęli na boki i w ten sposób powstało trochę przestrzeni. Usiadłam na jednym posłaniu z Zośką na kolanach. Siedzący obok mnie Tymek skinął nam głową na znak, że włączył już nagrywanie laptopie Kacpra, więc wzięłam oddech i na spokojnie zaczęłam grać przygrywkę do „przybieżeli do Betlejem". Po dwóch dźwiękach włączył się Kacper z fletem, a później w powietrze popłynął głos Zofiana.

***

-Dobra, mamy to! - ucieszył się Tymek wyłączając nagrywanie.

-Auć, ale mnie gęba boli, ale jak na debiut zespołu było dobrze- powiedziała Zofian, zachrypniętym głosem, przez ostatnią godzinę nagrywaliśmy kolędy, palce mnie już strasznie bolały, a kiedy na nie popatrzyłam, zobaczyłam wgłębienia na opuszkach, tam, gdzie dociskałam struny.

-Dobra na dziś koniec- stwierdził Kacper, skinęłam mu głową i odłożyłam Zośkę do pokrowca, po czym pomogłam pozostałym porozkładać materace i wyciągnęłam się na swoim. Zasnęłam zanim ktoś zgasił światło.

ZojaWhere stories live. Discover now