Rozdział 17 (znowu 6.01.2017)

1 0 0
                                    

-Pamiętam jeszcze jak parę dni przed tym jak dzień się zaczął wydłużać przyszła do nas jedna kobiecina ze wsi, jej syn zniknął miesiąc wcześniej. Zanim Andrzej poszedł do szopy po jakieś rzeczy, zapytała go „jakim cudem tak dobrze mówisz po naszemu?". Odpowiedział, że jego mama pochodziła stąd i nawet pytał ją czy słyszała może jak do męża wyjeżdżała za morze, taka Dąbrówka z dzieciakami. Jak wrócił to wspominał, że kiedy skończył szkolenie, to miał mały wypadek z magią i w efekcie rzuciło go tak ze dwieście lat naprzód, więc tak naprawdę powinien być dużo starszy. – powiedziała kończąc opowieść. Było dla mnie dziwne, że tak się stało.

-Mamo, jeszcze jedna sprawa. Możliwe, że jestem na celowniku jednego drania. Uważaj na ludzi i dementy, dopóki się z tym nie uporam. Dobrze? - powiedziałam wstając, wiedziałam, że mama nic więcej mi nie powie. Zawsze powtarzała, że prędzej czy później będę musiała pójść swoją drogą. Tymek zdążył już się w miarę wysuszyć, więc mogliśmy wracać do szkoły. Korzystając z tego, że wciąż był w suchym miejscu, ściągnął ubrania, zwinął je w tłumok i się przemienił. Fakt, łatwiej mu będzie dotrzymać mi kroku na czterech łapach. Mama skinęła nam głową na pożegnanie, zabrałam ogień i wyszliśmy z jaskini, po czym wdrapaliśmy się na brzeg wąwozu.

Ciemne chmury zbierały się już nad sąsiednią granią. Tymek też to widać zauważył, bo zaczął schodzić po zboczu. Dogoniłam go bez trudu. Dalej już szliśmy obok siebie.

Kiedy doszliśmy do wsi, słońce już zachodziło. Nic dziwnego, zimą dni są krótkie, i tak dobrze, że najważniejsze sprawy załatwiliśmy za jasności. Nie mogliśmy wracać rzeką, bo już się dziś przekonaliśmy jak cienki jest lód. Bramy zamykano o zachodzie słońca, a futro Tymka było za jasne byśmy zdołali się przedostać niepostrzeżenie. Musieliśmy zanocować w obrębie murów, inaczej Tymek nie przeżyłby nocy, ja tak, ale on miał w sobie za dużo z człowieka. Chociaż...

- Czy bez mojego obciążenia dasz radę dotrzeć do szkoły bez problemu? - zapytał mnie Tymek. Niech to szlak, byłam tak zatopiona w myślach, że nawet nie zauważyłam, kiedy poszedł się przemienić. Szlak, w nocy temperatura spadnie poniżej -10 - pomyślałam.

-Nie mam zamiaru cię tu zostawiać, ale tak, sama dałabym sobie radę. Choć..., mam pomysł. - powiedziałam podchodząc do murów.

-Bestie wychodzą w nocy, i wyczuwają tych, co są w pełni ludźmi. - stwierdził Tymek, wyraźnie już się domyślił co mi chodzi po głowie

-A, w każdym razie mają w pełni ludzki umysł. Zrobimy tak, Krystek cię zawiezie, a ja dam radę przejść przez góry.

-Na co czekamy? - zapytał Tymek- wołaj Krystka, że mną i tak szybko nie poleci, bo mam lęk wysokości- powiedział wyraźnie się krzywiąc, kiedy kończył mówić. Skinęłam głową i wypuściłam Krystka.

Kiedy pojawił się niedaleko naszej jaskini, miał niecałe 1,5 metra długości, tak z 0,25 wysokości w miejscu przed skrzydłami, gdzie zwykle siadałam i może ze 3 metry rozpiętości skrzydeł. Dziś, był już cztery razy większy, skrzydła urosły mu jeszcze bardziej, choć zwykle trzymał je zwinięte.

Błysnęło światło, a Krystek pojawił się obok mnie. Popatrzył na mnie zaciekawiony. Otworzyłam więź między nami na cała szerokość i pokazałam o co mi chodzi. Przez chwilę parsknął na mój pomysł, ale się zgodził.

-Wskakuj- powiedziałam, ściągając bluzę oraz uprząż i podając tą ostatnią Tymkowi. Założył ją i usiadł na grzbiecie Krystka, po czym się przypiął. Skinął mi głową, Krystek rozłożył skrzydła i wystartował. Nałożyłam bluzę z powrotem. Strażnicy nigdy nie byli tu potrzebni, sam fakt, iż stał tutaj mur, powstrzymywał bestie przed podchodzeniem na odległość światła. Postanowiłam wykorzystać Krystka jako odnośnik. Nie miałam wystarczająco dużo sił by biec całą drogę, więc ruszyłam powoli. Przydał się fakt, że od kiedy umiałam chodzić, łaziłam za mamą, często na cały obchód i mogłam dojść przynajmniej do granicy gór, powinnam wyjść z lasu w pobliżu drogi, a tam już złapię stopa. - tak myślałam wyruszając.

O wschodzie słońca musiałam zmienić zdanie. Owszem doszłam już do drogi, ale tam moje siły się skończyły. Tym bardziej że nie zdawałam sobie sprawy jak dużo krwi straciłam z powodu dementa. Słaniałam się już na łapach, a by złapać stopa musiałam dojść przynajmniej do miejsca, gdzie droga wychodzi z lasu. By łatwiej radzić sobie na ostrych stokach szłam wcześniej w postaci rysia, ale teraz zeszłam na chwilę z drogi i zmieniłam się w moją normalną postać. Jednak łatwiej wyciągać ze śniegu dwie łapy niż cztery, poza tym nikt nie weźmie na stopa rysia, łaka już prędzej.

Mniej więcej w połowie nocy Krystek wysłał mi sygnał, że dotarli do szkoły. Przekazałam mu by nie wracał po mnie tylko pilnował chłopaków, teraz tego żałowałam. No cóż stało się.

Kiedy po długiej wędrówce, w końcu wyszłam z gór i dotarłam do szosy aż stanęłam zdziwiona. Wiedziałam rzecz jasna, że jeździ tędy dużo samochodów i wozów, ale zapomniałam, jak to wygląda! Zrobiłam tak jak młodzi ludzie, których często obserwowałam. Podeszłam na brzeg szosy i wystawiłam kciuk. Po czym stałam tak dobrą godzinę.

- dokąd jedziesz?!- zawołał z kozła jakiś furman

- nad jezioro Syryńskie! - odpowiedziałam

-Podrzucić cię?!- zapytał zatrzymując swój zaprzęg- Prr koniska!

-dziękuję- odpowiedziałam, wskakując na wóz i siadając między beczkami.

-Heja! - zakrzyknął i ruszyliśmy.

-Lubię łaki, wiesz? To, dlatego cię podwiozłem- powiedział woźnica, kiedy już docieraliśmy do murów Wodnaju.

-Już wiem. Dziękuję za podwózkę! - krzyknęłam zeskakując z wozu. Nie miałam zamiaru wchodzić do miasteczka.

-Nie ma za co! - odkrzyknął wprowadzając zaprzęg przez bramę.

Zgodnie z moimi przewidywaniami, jezioro było zamarznięte i w tym miejscu dość wąskie. Miałam więc szanse przedostać się do szkoły bez moczenia łap. Podeszłam do brzegu i zsunęłam się na zamarzniętą taflę. Nie była równa, tylko pełna drobnych zagnieceń, zamarzniętych fal. Przy brzegu lód był gruby, ale jak dowiedziałam się poprzedniego dnia, na środku będzie diametralnie różnie. Ruszyłam biegiem, wypoczęłam siedząc na wozie i teraz znowu miałam siłę do biegu. Na środku lód zaczął pode mną trzaskać, ale szczęśliwie się nie załamał. Dopadłam drugiego brzegu bez tchu. Wyciągnęłam łapy i wbiłam pazury w deski pomostu. Łodzie schowano na zimę, więc miałam dużo miejsca. Podciągnęłam się i wdrapałam na górę. Chwilę później, wciąż zasapana, stałam na nadbrzeżu. Nałożyłam kaptur na głowę i ruszyłam w kierunku szkoły.

ZojaWhere stories live. Discover now