2. Normalność nad normalnością

14.1K 898 424
                                    

W swoim własnym zwyczaju każdą kolację jadałam na tarasie wraz z rodziną, ewentualnie sama, gdy wracałam później z pracy. Zajmowałam się krawiectwem oraz ogrodami na różnych posesjach. Mojej byłej przełożonej tak spodobała się aranżacja ogrodu, że poleciła mnie kobiecie z własną firmą urządzającą wesela. Tam przepracowałam ponad rok, kiedyż to musiałam wyjechać, bo spadła na mnie hańba rodzinna, a wszystkie nasze tajemnice ujrzały światło dzienne. Dlatego teraz dużo rzeczy mnie nie dziwi. Tak, jak posiadanie imienia upadłego anioła: Lucyfera. Niektórzy po prostu lubią kontrowersje.

Stojąc w pokoju panny Candidy, zastanawiam się, czy moja reakcja zostanie uznana za właściwą.

– Dzień dobry, panu – odzywam się wreszcie i dygam w geście kultury, uśmiechając się, jakby nigdy nic. W końcu nic złego się nie stało. Poznałam imię swojego pracodawcy. Nie mam w zwyczaju oceniać kogoś tylko po tym, jak usłyszę jego dane.

– Witaj, kimże jesteś, nieznajoma? – pyta mężczyzna, którego ton głosu bardziej mnie przeraża aniżeli imię. Niski, z lekką chrypką, przeszywający... Ponownie głośno przełykam ślinę

Ten dom może być bardziej pokręcony, niż się wydaje.

– To nasza służka dla Candidy. Miała bardzo dobre rekomendacje od poprzednich pracodawców. Będzie mogła zajmować się również ogrodem. Posiada świetne wyczucie stylu – tłumaczy pani Marsheles, zanim zdążę otworzyć usta. Jej mąż bacznie mnie obserwuje, niczym nowy obiekt w domu. Chociaż... jestem teraz takim nowym obiektem. Zaburzam ich harmonię. Oni wydają się być ideałami, które wcale nie istnieją w naszym świecie, a jednak są nimi. Taka staroświecka rodzina Kardashianów.

– A przedstawi się pani osobiście? Pytałem naszego gościa, a nie ciebie, droga Cardo.

Znowu ton jego głosu nie wyraża ani trochę uczucia względem żony. Nawet na nią nie patrzy.

– Aurora Vino, proszę pana – odpowiadam niepewnie, bojąc się, że i mnie za coś skarci.

On jednak obdarowuje mnie szerokim uśmiechem, podchodzi w moją stronę i całuje dłoń. Serce wali mi jak młot pneumatyczny, mimo że nie powinnam tak się czuć.

– Bardzo miło mi panią poznać – mówi szarmancko, podczas gdy Carda obserwuje nas, stojąc przy córce. Czuję się teraz bardzo niezręcznie, a na twarzy formuje mi się rumieniec.

– Zjesz z nami wieczerzę, Auroro? – pyta Candida, podchodząc do mnie. Nawet nie wiem, ile ta dziewczyna ma lat. Wygląda na piętnaście, może szesnaście.

– Kolację. Nie wieczerzę – poprawia ją ojciec, a potem wychodzi wraz z małżonką, ledwo dotykając jej pleców. Przez chwilę stoję jak ten słup, przyglądając się zamkniętym już drzwiom. To... był jeden z tych dziwniejszych momentów w moim życiu. Pan Marsheles wydaje się taki... zdystansowany, a zarazem tajemniczy, że aż głupio mi o niego pytać. Chciałabym więcej dowiedzieć się o swoich pracodawcach, lecz na razie przemilczę tę kwestię.

– Z przyjemnością zjem z panienką.

– Możesz mówić mi Candida albo Can. Nie przeszkadza mi to. Nie żyjemy w dziewiętnastym wieku.

– Myślę, że mogłoby być to niestosowne. Twoi rodzice to bardzo kulturalni i eleganccy ludzie. Czułabym się nieswojo – oznajmiam cicho, patrząc w jej duże oczy.

– Nie patrz na rodziców. Oni są... specyficzni. Lubią stosować się do kultury dziewiętnastego wieku, gdzie ludzie byli podzieleni zgodnie ze statusem społecznym. Ja jestem współczesną nastolatką i szczerze mówiąc, nie lubię wcale tej ich sztuczności i maskarady.

Maska DiabłaWhere stories live. Discover now