32. Coś mojego, za coś twojego

6K 451 268
                                    

Głośne wdychanie powietrza, okrzyki zdumienia i mój głos odbijający się echem w głowie i po sali. Szloch Candidy i dumne spojrzenie Lucyfera, którego oczy nadal są jak za szkłem, przemoczonym porządnym deszczem. Również nie mogę się powstrzymać, wypuszczając długo wstrzymywany ryk. Padam na kolana i chowam głowę w swojej balowej, pięknej sukni, gdzie łzy skapują mizernie powoli, by opaść na materiał. Nie wiem, ile to trwa, ale zdaję mi się, że wieczność. Wieczność, przed którą stoję otworem. Ile mi zostanie? Godzina? Dwie? A może tydzień? Staram się zapanować nad wszystkimi emocjami, ale nie daję rady. Nie chcę patrzeć na te istoty, które myślą, że jestem skończoną idiotką, oddając swoją duszę za Candidę, ale tak właśnie robią dobre matki. Oddają wszystko swoim dzieciom, które kochają, a ja kocham tą małą i chcę dla niej, jak najlepiej.

Nawet nie czuję, kiedy ktoś podnosi mnie z podłogi i mocno przytula. Któż mógłby to być, jak nie Lucyfer. Otwieram niepewnie oczy, by móc znów spojrzeć na jego smutny wyraz twarzy, przez co mój ból potraja się, a wszelkie mięśnie kurczą.

– W następnym życiu od razu zabiorę ci prawo do mówienia – odzywa się cicho, tak bym tylko ja mogła usłyszeć, a jego słowa powodują na mojej twarzy wielki, głupkowaty uśmiech.

– Gdybyś był człowiekiem, powiedziałabym ci, żebyś się bał zasypiać, bo będę robiła ci paranormal activity, ale nie sypiasz, więc nie masz problemu – odpowiadam, odsuwając się na kilka metrów od mojego własnego, cudownego boga. Posyła mi swój nieśmiały uśmiech, a gdy tylko obracam się w stronę Candidy, jestem przez nią zaatakowana. Zarzuca mi swoje szczupłe, blade ręce na szyje i mocno wtula się w moje ciało, które również uchodzi z sił przez to wszystko.

– Coś ty zrobiła, idiotko! – woła, a w jej głosie słychać cień złości i większy cień smutku. Przejeżdżam delikatnie po jej plecach w geście uspokojenia, ale sama jestem kłębkiem nerwów, więc do naszego wspólnego uścisku dołącza Lucyfer, starając się mieć rękę na pulsie.

– Zrobiłabym to jeszcze raz, Candido, i nawet chwilę bym się nie wahała. Zasługujesz na ludzkie życie, o jakim marzyłaś.

– Nie zasługuję, kiedy stawką jest twoja dusza! Przecież umrzesz... Choroba się rozwinie.

– Nie obchodzi mnie to. Spełniłam największe marzenia, Can. Poznałam cię, zamieszkałam tutaj, odnalazłam miłość i radość z życia. Potrzebowałam tego jak tlenu. Kocham cię, Candido. Jak przyjaciółkę i jak córkę, której nigdy nie miałam.

– Przeżyjesz. Obiecuję ci to. Nie zostawię cię na pastwę losu i będziesz mogła spełniać resztę swoich marzeń. Słyszysz? Słyszysz mnie, Auroro? Nie żegnaj się, bo nie pozwolę ci za mnie umrzeć.

– Oddam ci wszystko, bylebyś wreszcie była w pełni szczęśliwa – mówię, ścierając jej łzy z policzków.

– Jestem szczęśliwa! Jestem w cholerę szczęśliwa, bo wreszcie mam rodzinę. Prawdziwą! Byłaś jak najlepsza mama. I kocham cię jak przyjaciółkę i jak mamę, Auroro, więc błagam, odwołaj to.

– Nigdy. Teodonie? – zwracam się do Najwyższego, który nadal siedzi na swoim fotelu z miną zbitego kota. Zagryza wargi i posyła mi szczery uśmiech. Podaje mi dłoń, którą chwytam i kroczę razem z nim na scenę, gdzie dokona swego.

– Co to było, kochana? – pyta cicho, spoglądając w moje oczy.

– Poświęcenie, Teodonie. Poświęcenie... dla miłości.

– Za to kocham swoje dzieci. Za miłość do drugiej osoby, którą w sobie macie. Jestem dumny z ciebie, Auroro, ale wiesz, co oznacza twoja decyzja?

Maska DiabłaWhere stories live. Discover now