Stoję w osłupieniu, kiedy Lucyfer odsuwa się ode mnie i uśmiecha chytrze. Dlaczego on zawsze całuje mnie w sytuacjach, które wcale nie wymagają żadnego usta-usta? Przewracam oczami i odsuwam się o krok. Miał trzymać dystans, a tymczasem nie stosuje się do tego w żadnym procencie.
– Auroro...
– Zanim coś powiesz, to ja ci coś powiem: twoje usta mają przestać napadać na moje! – wołam, gromiąc go wzrokiem, przez co zaczyna się śmiać. Oho, bo to było naprawdę bardzo zabawne.
– I ty myślisz, że będę się pilnował?
– Na to liczę – burczę i zaczynam kontynuować powrót do domu, gdyż odczuwam skutki całonocnych eskapad z runem leśnym na swojej skórze i ubraniach. Śmierdzę jak skunks i jestem pełna podziwu, że Lucyfer dotknął mnie. Jeszcze zarazi się jakimś grzybem czy czymś.
– Nie licz na to. Lubię zaskakiwać cię z dnia na dzień.
– Robisz to za często i powinieneś przystopować, jeśli nie chcesz stracić przyrodzenia – warczę, posyłając mu wyjątkowo słodki uśmiech, lecz nawet to go nie rusza, bo idzie za mną wesoły, jakbym powiedziała co najmniej żart.
Mrużę oczy i dumnie kroczę dalej. Zauważam z daleka ścieżkę, która prowadzi prosto do domu, więc przyśpieszam kroku. W pewnym momencie obracam się, by spojrzeć jeszcze raz na tę cwaną gębę, ale nie widzę ani gęby, ani reszty ciała, ani w ogóle Lucyfera. Cholera. Gdzie tym razem zniknął? Niechętnie wracam do swojego spaceru, od razu napotykając się z jego klatką piersiową i ustami tak soczystymi, jakby zjadł jabłko i jego sokiem wysmarował sobie usta.
– Lucyfer! Co ty wyprawiasz, do cholery? – Podnoszę głos i odpycham go od siebie. No dobra, lubię jego pocałunki, ale kurczę, może nie teraz i nie w takim momencie jak ten, gdyż powinniśmy skupić się na Candidzie, a nie jakiś potajemnych schadzkach w lesie.
– Mam ci przypominać po raz kolejny, co ja robię? To już chyba ustaliliśmy – stwierdza i przybliża się do mnie, obejmując w pasie, a kiedy to robi, mam wrażenie, że moje serce zatrzymuje się i prosi, bym na chwilę zastanowiła się, dlaczego taka jestem.
Och, bo może stoję u boku Diabła, myślę i kręcę głową, ale nie odtrącam jego silnej ręki, trzymającej mnie. To wyjątkowo abstrakcyjne, ale nie przeszkadza mi, kim on jest. Od zawsze miałam coś wspólnego z nienormalnymi sprawami.
W wieku dziesięciu lat byłam na rok w szpitalu psychiatrycznym. Nie winię za to rodziców. Gdyby moje dziecko mówiło mi, że jego mroczne myśli wychodzą z umysłu jako ciemna postać i decyduje o naszym życiu, też bym coś zrobiła, choć zraniła mnie ich niewiara. Komu miałam o tym powiedzieć jak nie rodzicom, którzy odtrącili swoje dziecko i wysłali do zakładu dla osób nienormalnych?– A ty co tak zamilkłaś? Nie chcesz odpyskować? – pyta Lucyfer, zwracając moją uwagę, ale to zlewam. Nie czas na docinki i głupie żarty. To czas, by wreszcie zabrać się za robotę i tą robotą będzie Candida.
– Pomóżmy twojej córce, a potem możemy porozmawiać.
– Mam do niej pójść?
– Razem pójdziemy – mówię i ruszamy po schodach ku górze, skąd dobiega głośne kaszlenie. Och, o wilku mowa. Z tą biedulką coraz gorzej, a Lucyfer jeszcze nie namierzył żadnego uzdrowiciela, który mógłby jej pomóc. Myślałam, że z tym jego darem do wszystkiego poradzi sobie raz-dwa, a tymczasem dziewczyna czuje się nie lepiej, a gorzej.
Otwieram drzwi do jej pokoju i czym prędzej wchodzę do środka, gdzie jestem świadkiem wymiotowania Candidy na dywan, na którym ostatnio przeleżałam kilka godzin. Cudownie. Czy oni nie mają misek?
YOU ARE READING
Maska Diabła
FantasyNie trzeba być w Piekle, by dusza człowieka była utrapiona. Nie trzeba czekać na Nowy Rok, by lepiej zacząć żyć. Ale czasami trzeba uciekać, by coś mieć. Trzy różne światy, które odmienią wesołą Włoszkę i jedno uczucie, które dopadnie najgorszego...