Ted powoli odsłonił oczy, obawiając, jaki widok im się ukaże.
Canagan i Lloyd stali tyłem do niego, obaj zwróceni w kierunku dziwnego głazu z wielkim okiem. Canagan trzymał nadgarstek Lloyda ze strzelbą skierowaną w górę, gdzie posyłała ulatujący dym, drugą dłoń przyciskając mocno do ucha.
– Przepraszamy, przepraszamy! – tłumaczył cyklopowi – To niechcący, nie przejmuj się, śpij dalej.
Zmęczony stwór widać nie chciał wdawać się z nim w polemikę w środku nocy, bo powoli opuścił z powrotem powiekę.
Lloyd, któremu serce szybko gnało w piersi, i to nie tylko z powodu tego obrzydliwego głazo-potwora, obejrzał się z przestrachem na trzymającego się za ucho szarowłosego.
– K-... Canagan...?Wilk spojrzał na niego, wciąż z dłonią na uchu... którą nagle zabrał, uśmiechając się i pokazując, że jest całe i zdrowe.
– Mam cię.– . . . NO ŻESZ TY W DUPĘ ZAFAJDANY...! – Po chwili szoku Lloyd zaczął się drzeć i wyrywać, lecz Canagan tylko się roześmiał, obejmując go w pasie już wolną ręką, a drugą wyrywając spluwę.
– Aaaaa, a komu to tak szybko serduszko wali? Nie chciało się mnie skrzywdzić, co? Pewnie, że się nie chciało...
– ZAMKNIJ RYJ, JEBANY KUNDLU! DAJ MI TO, TYM RAZEM NA PEWNO TRAFIĘ, ODSTRZELĘ CI TEN GŁUPI PYSK! – Podskakiwał z wyciągniętą ręką do trzymanej przez wilkołaka wysoko nad głową broni, a ten tylko zaśmiewał się, drocząc z nim i przyciskając mocno do siebie.Oszołomiony Ted podszedł do nich, wpatrując się w te akrobacje.
– W porządku, Teddy? – Wilk spojrzał na niego, wciąż przytrzymując wyklinającego, próbującego wyskoczyć do jego drugiej, wyciągniętej ręki chłopaka.
– T-tak... Chyba tak...
Can już chciał znowu coś do szatyna powiedzieć, ignorując marne wysiłki niziołka, gdy pod tym – po jednym z wyskoków – nagle ugięły się wycieńczone nogi.
– Łoł, łoł, spokojnie. – Odrzucił broń, łapiąc obiema rękami uciekiniera, który nie miał już siły krzyczeć i jedynie dyszał mu w pierś.– Aż ci bandaże na stopach całkiem przetarło, biegłeś całą drogę? Gdzie twoje ubrania?
Lloyd wskazał tylko drżącą ręką na krzaki.
– Teddy, weźmiesz je? I schowaj tam przy okazji te pukawki – poprosił wilkor, łapiąc bruneta pod kolanami i podnosząc, na co ten nawet nie miał siły protestować. Teddy skinął głową i wziął obie spluwy, przy drugiej sprawdzając stan leżących obok niej panów (będą mieli podwójny ból głowy – od kaca i uderzenia – ale poza tym nic nie powinno im zagrażać), po czym udał się z nimi do wskazanych zarośli.– Jakim cudem zawsze mnie znajdujesz... – wychrypiał leżący w ramionach Canagana Lloyd, patrząc na niego spod półprzymkniętych powiek.
Ten uśmiechnął się tylko
– Tajemnica – podnosząc trochę chłopaka, tak że owiał go jego słodki zapach.Przypatrujący się temu Ted wrócił do nich z płaszczem i butami.
– Tym tam nic nie jest? – Wilk wskazał na ogłuszonych mężczyzn.
– Na to wygląda, nie dostali mocno. Powinni niedługo się obudzić.
– Świetnie. To wracajmy, zanim nasi się obudzą, wraz z alarmem bojowym. – Ruszył w drogę powrotną, a szatyn podbiegł trochę, zrównując z nim krok.– Nie jest za ciężki? – zapytał, wskazując na przysypiającego w wilczych ramionach chłopaka, w razie czego będąc gotowym pomóc w niesieniu go, ale Can prychnął tylko.
– Prawdopodobnie lżejszy niż same te buciory.
Teddy zerknął na niesione trapery i wzruszył ramionami, zadowalając się tym żartem jako zaprzeczeniem.
CZYTASZ
Saga Nici 2: Poróżnieni. |boys love story|
AdventurePrzedwczoraj leżałem na piasku Właściwie tak samo, jak dzisiaj, Tylko wtedy leżałem z tobą, A teraz w pustce i ciszy. Wczoraj trzymałem świat w dłoniach, Drżąc, że mogę go stracić, Noc temu uciekłem z domu Po to, żeby cię zobaczyć. Piliśmy przy cz...