24. Jak nie krzyczeć

656 63 187
                                    

      Lloyd otworzył nagle oczy, którym ukazał się skalny dach jaskini. Zasypiał w normalnej pozycji, ale teraz leżał na kolanach Canagana i Teda jednocześnie (którzy siedzieli obok siebie, opierając się o siebie głowami), z jedną nogą zarzuconą na bark tego drugiego i głową na kolanie pierwszego. Nie zwrócił na to jednak większej uwagi, bo mimo że był tak rozkopany, w jego nagle zbudzonym umyśle brakowało zawsze mu towarzyszącego, powoli zacierającego się koszmaru.
      Gdyż to nie on go tym razem obudził.

      Przekręcił szybko głowę, kiedy dźwięk jaki wyrwał go ze snu się powtórzył.
      Zgramolił się z kolan śpiących – tak jak cała reszta obecnych w jaskini – chłopaków i przystawił ucho do kamiennej podłogi. Najpierw słyszał tylko jakiś szum... Aż nagle włoski zjeżyły mu się na karku, gdy jego uszu dobiegły nieprzyjemne odgłosy.
      Jakby coś łaziło po drugiej stronie kamienia.

      Oderwał się od ziemi, cały czas słysząc jednak ciche, niewyraźne, przerażające dźwięki z dołu. Na kolanach zaczął iść ich śladem, mimo strachu poszukując w skale jakiejś szczeliny, przez którą mógłby zajrzeć i przekonać się, co je wydawało. Dźwięki powoli się oddalały, pozostawiając po sobie tylko szum, który cały czas narastał, narastał, a kiedy brunet dotarł do ściany i podniósł się, przytykając do niej ucho...
      – Co robisz?
      Odwrócił się nagle do stojącego za nim i przecierającego oko Teda.

      Ten niemal zawsze wyczuwał, jak ktoś wstawał, miał to jeszcze po dzieleniu łóżka ze starszym bratem, który później się wyprowadził.

      – Słyszałeś to?! – odpowiedział pytaniem na pytanie, wciąż trochę przestraszony.
      – Co takiego?  Szatyn skończył trzeć zaspane ślepia, unosząc brew.

      Lloyd wpatrzył się w jego nic nierozumiejącą twarz... i opuścił wzrok.
      – Nic... Nieważne...

~~*~~

      Wilkołaki obudziły się nieco niemrawe, ale po śniadaniu (przy którym odwiązali Lloydowi dłonie, by po nim związać je z powrotem już z przodu) poczuły się trochę lepiej. Wygrzebali się więc z jaskini i ruszyli dalej kanionem; Pilipix wyjątkowo nawet nie pogwizdując, w razie gdyby wciąż bolały je głowy.

      Ted przejął od Cana lianę i szedł wraz z nim nieopodal prawej ściany, ciągnąc za sobą Lloyda. Ten trzymał się nie tylko z tyłu, ale też i z boku, idąc tak, że między nogami miał podłużne pęknięcie.
      Wpatrywał się w nie uważnie, lecz widział tylko czerń.

      Nagle wszedł w jakiś okrągły cień i zaskoczony uniósł głowę, aby sprawdzić, co go rzuca. Nad sobą zobaczył wielki głaz, spoczywający na końcu wąskiego klifu, który odchodził w tym miejscu od dotychczas lekko tylko "postrzępionego" brzegu kanionu tak, że sięgał jego środka. Niczym skalna skocznia dla kamieni do suchego basenu.
      Wystraszył się trochę, gdyż głaz nie wyglądał na zbyt stabilny. Ze wzrokiem cały czas skierowanym w górę, dla wszystkiego wycofał się z "celownika", aż natknął się plecami na ścianę. Coś go smyrgnęło przy tym po policzku, więc przeniósł tam wzrok i zobaczył... ogromnego, czarnego pająka z wielkim odwłokiem, wymachującego badawczo długą nogą.

      Odskoczył z wrzaskiem, który wyrwał mu się z gardła, nim zdążył ugryźć się w język, roznosząc echem po kanionie tak, że aż wszystkie kamienie zadrżały.

      Wszyscy obejrzeli się na zakrywającego usta dłońmi krzykacza, a on z kolei z przestrachem spojrzał w górę: na wielki, drżący głaz...

      – Uwaga!  Ted szarpnął za lianę, przyciągając bruneta do siebie chwilę przed tym, jak głaz – razem z wieloma innymi kamieniami – spadł z brzegu klifu i wbił się prosto w pęknięcie w ziemi, sprawiając, że to całkiem się rozłupało, a woda wytrysnęła jak z gejzeru.
      – Aaaaa...! – krzyknęli, gdy ziemia się pod nimi rozstąpiła, i choć próbowali uciekać, nawet chochlicze skrzydła nie zdążyły umknąć cieczy, która porwała ich niczym rwąca rzeka pod ziemię: do różnych odnóg kompleksu tuneli, którymi przepływała.

Saga Nici 2: Poróżnieni. |boys love story|Where stories live. Discover now