Rozdział 12

6.8K 499 283
                                    

- Daleko jeszcze? - jęknęłam, gdy po raz kolejny musiałam się schylić, aby przejść pod zwalonym pniem.

Maszerowaliśmy od rana w kierunku najbliższego miasta, jakim było Tamar. Chłopcy chcieli zakupić jakieś wierzchowce. Ciekawe za co, skoro nie mieliśmy pieniędzy. Do listy zakupów dołączyli jeszcze kilka innych drobiazgów, przydatnych w podróży.

- Nie marudź, twoje jęki nie skracają nam drogi - odpowiedział Ethan, odgarniając gałęzie, znajdujące się na jego drodze.

Trzymałam się kilka metrów za nim, bo już kilka razy oberwałam tymi krzakami po twarzy.

Przypadek?

Po kilku godzinach marszu las w końcu zaczął się przerzedzać. Już po chwili staliśmy na jego skraju i z góry obserwowaliśmy sporej wielkości miasto, leżące w dolinie. Wszystkie domy były zbudowane z szarego kamienia, a gdzieniegdzie były skupiska kartonów czy czegoś w tym stylu. Zakładałam, że to kryjówki dla bezdomnych, które choć trochę miały ochronić ich przed wiatrem, deszczem i mrozem.

W centrum miasta stał wysoki budynek. Dachówki były czerwone, a zamiast szyb można było dostrzec piękne witraże, przedstawiające rycerzy i smoki. Musiały powstać dawno temu, gdy jeszcze te dwie rasy żyły ze sobą w zgodzie.

Niestety, dwieście lat temu ludzka zachłanność doprowadziła do wojny między nami. Odrywano smokom łuski, kły i pazury do przeróżnych wytworów, służących tylko do ozdoby, a skrzydła odcinano i wieszano jako trofeum.

Te dumne stworzenia szybko się zbuntowały i tak przez pięćdziesiąt lat toczyła się krwawa bitwa, podczas której zginęło zarówno mnóstwo ludzi, jak i gadów.

Skierowaliśmy się w stronę miasta. Na obrzeżach panował wielki syf, ciężko było tam oddychać, gdyż powietrze było przesiąknięte smrodem alkoholu, choroby i niemytych od dawna ciał. Po ulicach spływały ścieki, a pod ścianami nielicznych domów siedzieli ludzie.

Wszyscy byli ubrani w jakieś łachmany. Ich skóra ciasno przylegała do kości, cera była ziemista, a oczy i włosy pozbawione blasku. Niektórym brakowało jakichś kończyn, a innym gniła skóra z powodu panującej tam zarazy.

Było mi żal tych ludzi, jednak nie dałabym rady pomóc im wszystkim w ciągu jednej doby, a czas nas gonił.

Kątem oka zerknęłam na Nathaniela. Na jego twarzy malowało się obrzydzenie i złość, ale również ból i współczucie. Na pewno denerwował go fakt, że w chwili obecnej nic nie mógł na to poradzić.

Centrum miasta, choć nieco ubogie prezentowało się o niebo lepiej. Było czysto i spokojnie, a skromnie ubrani ludzie przechadzali się między różnymi stoiskami na rynku.

Chłopcy od razu skierowali się do stajni. Zastaliśmy tam młodego mężczyznę o krępej budowie i nieco krzywym nosie.

- Dzień dobry, chciałbym zakupić trzy konie - powiedział Nathaniel, uśmiechając się przy tym lekko.

Stałam za nimi, pilnując wejścia, aby mieć pewność, że żaden mag czy łowca się tam nie kręcił.

- Trzy konie, pan powiada? - burknął. - Nie sądzę, żeby było was stać choćby na jednego, a co dopiero na trzy.

- Owszem, nie mamy przy sobie pieniędzy, jednak mogę ci obiecać, że niedługo dostaniesz za nie dwakroć tyle, ile te wierzchowce są warte - rzekł pewnym głosem chłopak.

- Ha! Dobre mi sobie! - Mężczyzna zaśmiał się gorzko. - Może jestem prostym człowiekiem, ale nie jestem idiotą. Weźmiesz pan konie i zwiejesz, gdzie raki zimują, a potem szukaj konia w polu! O nie, albo płacicie teraz, albo panów żegnam.

Dziedzictwo FeniksaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz