Dwa, mandarynka

20.3K 535 382
                                    

𝐑𝐮𝐛𝐲

Tata został pochowany na cmentarzu Lone Fir.

Nikt poza mną nie pojawił się na pogrzebie, nawet matka. Jego koledzy za to wzięli pozostałe po mężczyźnie pieniądze, które o dziwo w testamencie przepisał im i słuch o nich zaginął. Sama widziałam, jak wkładają trumnę do grobu. Sama wycierałam sobie zły. Tylko ja nad nim płakałam.

Kiedy pogrzeb taty dobiegł końca, zostałam zawieziona na lotnisko, z którego leciałam prosto do Nowego Jorku. Lot zaplanowany był na sześć godzin, dlatego miałam sporo czasu, aby poukładać sobie niektóre rzeczy w głowie. Wiedziałam, że za parę godzin będę musiała zmierzyć się z nową, niekonieczne dobrą, rzeczywistością.

Bardzo bałam się spotkania z mamą. Nie miałam bladego pojęcia, jak zareaguje na mój widok, po tak długiej rozłące. Nie chciałam, aby widziała we mnie największy błąd swojego życia.

Nie chciałam, aby widziała we mnie tylko ojca.

○○○

Po odprawie odebrałam swój bagaż i wyszłam przed lotnisko, gdzie czekał na mnie kierowca, mający zawieźć mnie do mojego nowego domu. Przyjaźnie wyglądający mężczyzna otworzył szybę od strony pasażera, spoglądając na mnie spod czarnych szkieł okularów przeciwsłonecznych.

– Ruby Wilson? – Spytał, wysiadając z auta.

Tak – odpowiedziałam, zaciskając palce na rączce walizki. Szofer zabrał mój bagaż ode mnie, wsadzając go do bagażnika.

– Witamy w Nowym Jorku. Zapraszam – Kierowca otworzył mi drzwi samochodu, z czego skorzystałam, wsiadając do jego środka.

Całą jazdę wyglądałam przez okno, z zafascynowaniem oglądając ogromne wieżowce i kolorowe billboardy. Wyobrażenie zamieszkania w Nowym Jorku budziło we mnie swego rodzaju radość, którą bym emanowała, gdyby nie sprzyjające mojej przeprowadzce okoliczności.

Często podziwiałam to miasto przy oglądaniu filmów. Już jako dziecko obiecując sobie, że w przyszłości je zwiedzę. Miało ono w sobie coś magicznego. Co sprawiało, że w dziwny sposób przyciągało do siebie miliony turystów.

Wielka, czarna brama otworzyła się przed nami, wpuszczając na posesje samochód, który okrążył małe rondo, zatrzymując się naprzeciwko wejścia do budynku.

W progu drewnianych drzwi wejściowych stanęła moja matka wraz z jej nowym mężem. Zobaczyłam ją po raz pierwszy od rozprawy. Zmieniła się. Jej długie ciemnobrązowe włosy, zastąpiły krótko ścięte, pofarbowane na blond. Była też znacznie szczuplejsza niż przedtem. A dobrze znany mi uśmiech, zastąpiła obojętność.

Za to jej spojrzenie pozostało tak samo przenikliwe, jak dawniej. Niebieskie, pełne złości i zarazem żalu tęczówki wpatrywały się we mnie, tworząc pustkę.

Na moje nieszczęście, nie mogłam pozostać na podgrzewanym siedzeniu wiecznie. Musiałam stawić czoła towarzyszącemu mi stresowi. Niepewnie chwyciłam za srebrną klamkę, naciskając ją. Od razu uderzyło we mnie chłodne powietrze, a ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz nim spowodowany.

Nerwowo przełykając ślinę, wyszłam z auta będącym moim chwilowym azylem i zabierając walizkę od kierowcy życzącego mi miłego wieczoru, ruszyłam w stronę rodzicielki.

– Witamy w rodzinie – mężczyzna stojący obok kobiety wyszedł mi na powitanie, próbując zamknąć w uścisku. W ostatniej chwili się od niego odsunęłam, lekko onieśmielając go swoją postawą.– Nazywam się Jacob.

We don't want to be savedWhere stories live. Discover now