Rozdział 22: Wigilijny wieczór

904 130 89
                                    

Albert Walker nie był zaskoczony tym, że nikt nie odebrał go ze stacji. Od ponad roku był pełnoletni, a egzamin z teleportacji zdał bez najmniejszego trudu. W zasadzie umiejętność ta wychodziła mu lepiej niż jego ojcu, który zwykle korzystał z Sieci Fiuu, ponieważ w młodości nie raz zdarzyło mu się rozszczepić. Mieszkała z nimi jeszcze babcia, która była bardzo zdolną czarownicą, ale przecież chłopak nie fatygowałby kobiety przed osiemdziesiątką.

Pożegnanie z Billem i Beatrice było krótkie i dość formalne. Życzyli sobie jeszcze wesołych świąt, a potem chłopak się oddalił. Znalazł spokojne miejsce do teleportacji i w jednej chwili znalazł się na obrzeżach wioski, w której mieszkał. Jakże ogromne było jego zaskoczenie, kiedy okazało się, że tu nie pada deszcz. Słońca na próżno było szukać, gdyż dochodziła piętnasta, a o tej porze w grudniu już dawno się ściemniało, ale mimo to była to przyjemna odmiana.

Albert szybkim krokiem pokonał wąskie uliczki ciągnące się wzdłuż małych, eleganckich domków z ogródkami, aż w końcu stanął przed budynkiem, o którym ciężko było powiedzieć to samo.

I wtedy po raz pierwszy poczuł, że coś jest nie tak.

Budynek był stary i odrapany. Babcia już dawno mówiła ojcu, że powinien go odmalować. Mężczyzna jednak zawsze miał tysiące głupich wymówek, aby tego nie robić. Albert zauważył też, że powiększyła się dziura na dachu. W sierpniu brakowało na nim trzech dachówek, a teraz ta liczba zwiększyła się do kilkunastu. Zapuszczony był też trawnik, a trawa i zielsko, które na nim rosło, mogło sięgać nawet do pasa. No i jeszcze te dziwne, ciemne okna. Jak to możliwe, że babcia jeszcze ich nie umyła przed nadchodzącymi świętami? Święta, no właśnie... Inne domy w wiosce ozdobione były kolorowymi lampami i wesołymi figurkami, a ich wyglądał jak opuszczona rudera. A przecież ojciec co roku owijał świeczkami tę starą, ogromną choinkę, aby sąsiedzi nie gadali.

Albert energicznie pchnął furtkę, która jak zwykle była otwarta i z duszą na ramieniu pokonał odległość dzielącą go od werandy. Kiedy ostatnio dostał list z domu?

Drzwi też nie były zamknięte, a to już było trochę dziwne. Oczywiście, mogli się go spodziewać, ale tym argumentem próbował przekonać tylko siebie i to dość nieudolnie.

Wszedł do domu. Cisza. Półmrok. I bardzo nieprzyjemny smród, jakby od tygodni nikt tu nie wietrzył. Mechanicznie wyciągnął różdżkę.

– Halo, jest tu ktoś? – rzucił w ciemność.

W przedsionku potknął się o buty ojca. Stały w sporej kałuży błota. Musiał je mieć na nogach całkiem niedawno.

Albert wszedł do salonu i jednym machnięciem różdżki zapalił świece. Widok, który zastał, zupełnie zwalił go z nóg.

Dom był stary, a na remont nikt nie miał czasu ani pieniędzy, ale na pewno nie był zapuszczony. Teraz wyglądał jak pijacka melina. Parkiet pokrywały ślady błota, na szafkach piętrzył się kurz, poduszki zamiast leżeć na kanapie walały się po podłodze. A do tego wszędzie stały szklane butelki po alkoholu, leżały wypalone papierosy i męskie ubrania.

A sprawca całego zamieszania leżał na kanapie i pochrapywał w najlepsze. Edmund Walker nigdy nie wyglądał na zamożnego człowieka sukcesu, ale teraz jego własny syn ledwo go poznał. Przerzedzone, siwe włosy były już tak długie, że opadały mu na twarz. Na domiar złego wyglądał, jakby od miesięcy się nie golił, bo broda sięgała już do klatki piersiowej, która unosiła się równomiernie przy każdym oddechu. Woń alkoholu i tanich papierosów była tak silna, że Albertowi zrobiło się niedobrze. A potem się wkurzył. Naprawdę się wkurzył...

Potrząsnął ojcem energicznie.

– Obudź się, cholera jasna, obudź się! – krzyknął mu do ucha, kiedy mężczyzna powoli zaczął otwierać oczy.

Zakończony || Szczypta przebiegłościWhere stories live. Discover now