Biblioteka

1.9K 74 69
                                    

* * *
Draco

To się nie działo naprawdę.

A jednak.

Stał, jak debil, pośrodku korytarza, ze wzrokiem wlepionym w wiszącą w powietrzu kopertę, która właśnie w tej chwili rozwarła się niczym paszcza smoka, a po chwili korytarz wypełnił się wściekłym wrzaskiem Lorentza Chapmana:

Malfoy! Kawa! Już! Dla mnie i dla Pottera! Masz dwie minuty i ani sekundy dłużej!

Próbował udawać, że cholerny Wyjec wcale nie wymówił jego nazwiska, ale jednak nie dało się zignorować wpatrzonych w niego rozbawionych spojrzeń zebranych dookoła ludzi.

Drgnął nieznacznie, gdy koperta stanęła w płomieniach, a po chwili u jego stóp znalazła się mała kupka popiołu.

- Wydaje mi się, że to było do ciebie, Draco. - Dłoń Zabiniego poklepała go po ramieniu. Miał ochotę się obrócić i przypieprzyć mu w roześmianą twarz, ale miał dziwnie zdrętwiałe mięśnie.

Tak, teraz nie dało się już ukryć, że pracował jako chłopak na posyłki Ministra Magii i nieważne jakby się starał, za jakieś trzydzieści sekund będzie wiedzieć o tym całe ministerstwo.

- Malfoy, wiesz, że czas ci ucieka? - Przemądrzały głos Granger wdarł się do jego głowy, zmuszając, by przenieść wzrok na stojącą przed nim kobietę w tych przeklętych szpilkach.

- Zamknij jadaczkę - warknął. - Ewentualnie użyj swoich szlamowatych ust, ale do czegoś innego - dodał, wsadzając ręce do kieszeni.
I tu popełnił kolejny błąd. Dłoń Zabiniego trafiła go prosto w tył głowy.

- Przeproś, Draco!

Spojrzał przez ramię na przyjaciela, nie rozumiejąc, za co dostał po łbie, ale ten tylko patrzył na niego zmrużonymi ciemnymi oczami.

- Ostatnie, co zrobię w życiu, to przeproszę za coś Granger - odpowiedział, po czym obrzucając byłą Gryfonkę kolejnym spojrzeniem pełnym obrzydzenia, bez słowa ruszył w stronę restauracji.

Pieprzona kawa.

Pieprzony Chapman.

Pieprzona Granger.

***

Do domu dotarł grubo po dwudziestej drugiej i czuł się naprawdę beznadziejnie.

Zrzucił z siebie marynarkę i machnięciem różdżki posłał w stronę skrzata, który już na niego czekał, mając gdzieś, że ciężar ubrania przewrócił stworzenie, całkowicie je zakrywając.

- Nic się nie stało, sir! - Usłyszał pisk Kapcia, który z trudem zaczął wyczołgiwać się spod czarnego materiału. - To moja wina.

- No, raczej - warknął, przewracając oczami. Spojrzał w kierunku salonu. Panował w nim półmrok i był pewien, że matka jednak postanowiła na niego nie czekać.

Chociaż to.

Ruszył w stronę schodów, trąc twarz, by chociaż na te kilka minut odegnać koszmarne zmęczenie. Za chwilę rzuci się do łóżka, tylko po to, by o siódmej znów wstać i ruszyć do ministerstwa.

- Długo tak nie pociągnę - syknął sam do siebie, czując wzbierającą złość.

Ten dzień był naprawdę parszywy.

Od chwili, w której Wyjec rozdarł się na cały budynek, nie opuszczały go zaciekawione i kpiące spojrzenia pracowników.

Wszedł do pokoju, ciesząc się błogą ciszą. Po tych kilkunastu godzinach w pracy, gdzie non stop ktoś coś gadał, to wszechobecne milczenie było jak nagroda. Poluzował krawat i rozpiął dwa pierwsze guziki koszuli. Opadł na fotel i zerknął na niedokończone rozdanie szachów, które rozgrywał sam ze sobą od kilku dni.

Twój ruch / DramioneOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz