Epilog: Złota nić życia

5.4K 353 38
                                    

Oglądaliśmy mecz. Próbowałam zapomnieć o tym że moi przyjaciele, bo chyba tak mogę ich już nazywać, walczą ze wściekłymi wampirami pod motelem. Patrzyłam na kolejny sport którego zupełnie nie rozumiałam, wsłuchując się w pikanie maszyn podpiętych do Liama. Wydawały rytmiczne dźwięki. Wydawało mi się że minęła cała wieczność.

Miałam wrażenie że więcej go nie zobaczę. Że Isaac przejdzie do mojej krótkiej życiowej historii, że zatrzyma się w tym momencie. Bałam się że zginie. Czasami tak jest, poznajesz człowieka który staje ci się bliski, tak bardzo bliski, ważny, potrzebny, niezastąpiony że kiedy stoisz w obliczu śmierci potrafisz myśleć tylko o tym, czy jemu nie będzie żal. Teraz, kiedy on stał w obliczu śmierci, gotowa byłam pobiec pod motel i chociażby zasłonić go własnym ciałem. Jeśli to się nazywa miłością, to prawdopodobnie mnie dopadła, mimo że się przed nią broniłam.

Moje myśli rozpłynęły się w momencie kiedy drzwi otworzyły się gwałtownie i wszedł przez nie Scott. Na twarzy miał tylko trochę krwi która brudziła ubranie. Trzymał pod ramię Kirę która uśmiechała się słabo kulejąc. Za nimi Lydia z włosami rozsypanymi na twarzy przeszła przez próg lgnąc w objęcia Stilesa. Malii, Theo i Isaaca, nigdzie nie było. Wypełniła mnie pustka. I stało się, przeczucia zostały zmienione w prawdę. Isaac nie wrócił. Isaac zginął.

Łzy napłynęły mi do oczu, ale resztkami nadziei trzymały się w dolnych powiekach. Nie dałam im spłynąć. Nagły ruch na korytarzu, oznaczał że coś się dzieje. Dopadłam drzwi i wychyliłam głowę. Isaac trzymał Theo, z drugiej strony zranionego szła Malia. Pozwoliłam łzom opuścić się po moich policzkach. Nie zważając na to czy w ogóle się przewrócę, po prostu pobiegłam przez dzielącą nas odległość i wpadłam w objęcia Lahey'a. Zaczepiłam się nogami o jego biodra i wtuliłam twarz w zagłębienie jego szyi. Wdychałam zapach deszczu i perfum. Ignorowałam fakt że krew którą miał na ubraniu, zaczęła wsiąkać w moją bluzę. Jego silne ramiona objęły mnie i przycisnęły do torsu Isaaca. Czułam się, jakbym tonęła i chwytała się ostatniej deski ratunku. Isaac ruszył do przodu, wiedziałam o tym mimo że nie otworzyłam oczu. Delikatne kołysanie któro towarzyszyło jego krokom było kojące.

- Wiedziałem że to się stanie. – oznajmił mi codziennym tonem. – Ale nie sądziłem że będę musiał czekać do tak dramatycznej sceny jaką jest otarcie się o śmierć.

- Zamknij się. – burknęłam. – Psujesz chwilę swoim gadaniem.

- To patrz kto zaraz popsuje ją dziesięć razy lepiej niż ja.

Czekałam na jakieś uderzenie, oderwanie, ale nic takiego się nie stało. Znajom pikanie znów się pojawiło, tym razem w akompaniamencie cichych rozmów które zakończyły się równo z tym kiedy rozmawiający nas zobaczyli.

- O właśnie, Rosalie zapomnieliśmy ci powiedzieć że on zaraz przyjdzie, tylko tacha jedynego poważnie rannego. – głos Scotta sprowadził mnie na ziemię.

Zsunęłam się z Isaaca i podeszłam do Lydii. Miała tylko rozcięte czoło a pani McCall już się przy niej uwijała. Usiadłam na podłokietniku fotela który zajmowała Martin i złożyłam ręce na kolanach. Przyglądałam się jak mama Scotta opatruje Kirę a dziwne uczucie ulgi rozpłynęło się po całym moim ciele.

- O i mamy coś dla ciebie. – Lydia uśmiechnęła się, wstała i pociągnęła mnie za sobą.

Opuściłyśmy salę Liama i przeszłyśmy przez korytarz. Nie zaprzątałam sobie głowy kurtką, czego pożałowałam gdy wyszłyśmy na dwór. Zimno było przejmujące i nie do zniesienia. Lekko zadrżałam obejmując się ramionami. Podeszłyśmy do samochodu Isaaca. Zdalnie odblokował drzwi. Lydia szarpnęła za klapę od bagażnika.

Jeremy leżał na zakrwawionym białym prześcieradle, jego ciało wstrząsało się spazmatycznie, jakby był robotem którego jeden z przewodów został przepalony. Przyjrzałam się dokładnie porcelanowej twarzy wykrzywionej w wyrazie bólu. Myślałam że wampiry go nie czują, ale on widocznie tak. Ugryzienie wilkołaka na jego ramieniu broczyło prawie czarną posoką.

- Pomyśleliśmy, że będziesz chciała to załatwić osobiście. – Lydia uśmiechnęła się. – Więc możesz teraz osobiście go zabić.

- Mogę?

- Jasne. Ugryzł Theo i zasypał to Tojadem. Wyliże się, ale Jeremy zasługuje na karę.

Rozważałam za i przeciw. Argumenty za zabiciem go oczywiście przeważały, ale miałam dla niego nieco inną rolę. Usiadłam na skraju bagażnika i zmusiłam Jeremy'ego do popatrzenia na siebie.

- Chciałabym nie, Jeremy. Ale nikt nie będzie krzywdził ludzi na których mi zależy.

- Możesz zabić kogoś myślą. – uprzedził. – Przeciąć nić życia jedynie krótką myślą. Nie musisz sobie nawet brudzić rąk, Rosalie. Mógłbym cię wiele nauczyć. Nie rób tego, ja wam pomogę.

Spojrzałam na Lydię. Wzruszyła ramionami dając mi do zrozumienia że to jedynie moja decyzja którą muszę podjąć samodzielnie. Bez osób trzecich.

- Skoro umiem takie rzeczy. – zaśmiałam się.

Skupione spojrzenie skierowałam na Jeremy'ego który wiedział co go czeka. Po prawie dwustu latach beznadziejnej egzystencji sługusa, przyjdzie mu zginąć z rąk małej czarownicy. Chciałam żeby nie żył. W mojej głowie pojawiły się obrazy. Białe twarze wyłaniające się z mroku. Przed nimi nagle pojawiła się nić, złota, cienka i długa. Błyszcząca, rozjaśniająca mrok. Za nią nagle przewinęły się obrazy z jego życia, urodziny, dzieciństwo, przemiana, życie jako wampir i twarze. Mnóstwo bladych twarzy, a potem cichy głos w mojej głowie wymówił imię Cartera. Pokazał się mężczyzna, wysoki i młody z blond włosami opadającymi na czoło, brązowymi oczami i pełnymi ustami. Po chwili walka, moja twarz, obrazy zniknęły ciemność i ta nić. Pękła i zniknęła.

- Już. – powiedziałam cicho zupełnie jakby miał usłyszeć, ale wiedziałam że nie może. – Lydia, już.

Spojrzałam na zastygłą twarz Jeremy'ego, usta miał rozluźnione, oczy zamknięte.

- Mogą go spalić. – warknęłam wstając, zamknęłam bagażnik.

Nigdy nie myślałam, że odbiorę komuś życie. Komukolwiek. Zbliżając się do szpitala naszły mnie dziwne myśli. Zabiłam kogoś, odebrałam życie żywej istocie, na tyle żywej na ile żywy może być Zimny facet które serce nie bije od pand stu lat. Wolałam to sobie tłumaczyć mówiąc że tak miało być.

Wchodząc na powrót do sali Liama wszelkie refleksje zginęły. Kiedy tylko przekroczyłam próg poczułam pustkę wypełniającą mnie od środka. Słowa napływały ze wszystkich stron, ale ja oparłam się o ścianę, z enigmatycznym wyrazem twarzy skupiłam się na Isaacu który z zawzięciem oglądał mecz. Wydawało się że przed chwilą nic się nie stało. Byli tacy spokojni, wyluzowani. Jakby w ogóle nie załatwili bandy Zimnych pod motelem. To był spokój. Cisza.

Cisza przed burzą.



FAZA PIERWSZA

ZAKOŃCZONA




Full Moon - isaac laheyWhere stories live. Discover now