22. Trudny wybór

2.7K 189 78
                                    

Łzy płynęły mi po policzkach i skapywały na podłogę. Odgłos kropli wydawał się być bardzo dobrze słyszalny w ciszy której nie potrafiłam znieść. Moi przyjaciele zażarcie starali się umknąć wampirom, ale one były zbyt silne. Isaac leżał nieruchomo na podłodze jak moje nadzieje na dobre życie.

- Nadal nie możesz się zdecydować? – zimny głos Willa przeciął powietrze. – Ja już właściwie wygrałem! Ha, ha. Czego byś teraz nie zrobiła, i tak wygrałem. Jestem zwycięzcą. A wy przegraliście. Oczywiście nie mogę nic zrobić bez twojej zgody, takie tam prawo, ale to da się zrobić. Bridget.

Nim zdążyłam się zorientować, Norna siedziała już w mojej głowie. Czułam palący ból kiedy przejmowała kontrolę nad całym moim ciałem a moja głowa pulsowała niebezpiecznie jakby miała za chwilę pęknąć. W jednej chwili moje uczucia się zmieniły. Wszystko we mnie krzyczało, targało i trzęsło się. Czułam jakby moje ciało zmieniało się w nienawistną galaretę. Patrzyłam na nich, na wszystkich którzy byli moimi przyjaciółmi, ale nie czułam że ich lubię. Właściwie nic nie czułam,. Jednak kiedy zatrzymałam wzrok na Isaacu, nienawiść wypełniła serce, ale ono już nie było moje.

Chciałam krzyknąć, ale ona mnie zablokowała. Nie pozwoliła wydusić słowa.

Byłam więźniem Bridget. Więźniem we własnym ciele. Mogłam jedynie panować nad moimi myślami, ale nie mogłam wykonać żadnego ruchu.

- A teraz to powiedz. – zażądał Will.

- Oddaję swoje zdolności, siłę, i życie na rzecz innego człowieka, by mógł je posiąść, tym samym godzę się na śmierć. Godzę się na taki los. Ja Rosalie Renee Clear, kończę swoje życie, by ktoś inny mógł żyć lepiej niż do tej pory. – słowa nie były moje, mimo że wydobywały się z moich ust.

Chciałam się rozpłakać gdy Bridget sterując moim ciałem, wzięła od jednego z wampirów zimny sztylet i przyłożyła go do mojej dłoni. Ostrze rozcięło skórę, popłynęła szkarłatna krew. Wampiry mruknęły, cicho. W tej samej chwili, Will przeciął ostrożnie rękę Ethana. Bridget przyłożywszy do mojej rany palec, wzięła odrobinę krwi i na ranie Ethana, zaczęła rysować wzór. Był skomplikowany, ale ostatecznie tworzył całkiem ciekawy wzór, którego wcześniej nie widziałam na oczy. W tej samej chwili, światło błysnęło gwałtownie, oślepiając mnie. Straciłam panowanie nad własnym ciałem kompletnie. Zdaje się, że Bridget je opuściła, bo słysząc jednoznaczny krzyk Lydii, opadłam na ziemię, a obrazy przewinęły mi się przez głowę w ułamku sekundy.


Biel nachodziła warstwami. Było to coś jak chmura która nagle pojawia się na horyzoncie. Jak baranek którego los jest nie do końca przesądzony. Spojrzawszy w dół, odkryłam że mam na sobie szary T-shirt i białe spodnie. Stałam boso na białym linoleum i objuczona zewsząd głosami, starałam się wyrwać spod ich kontroli.

- Witaj. – kobieta podeszłą do mnie z uśmiechem. Miała na sobie białą sukienkę a długie rude włosy, związane w eleganckiego koka, dodawały jej lat. – Nazywam się Linda.

- Gdzie ja jestem?

- Zadajesz złe pytanie. – Linda pokręciła głową. – Powinnaś dowiedzieć się po co tu jesteś.

- Więc po co tu jestem? – wywróciłam oczami.

- Żebym mogła pokazać ci, co teraz się dzieje. Co po twojej śmierci życie się zmieni. Dla każdego z nich. – oświadczył Linda. – Od kogo mam zacząć?

- Od mamy.

Linda ledwie zdążyła chwycić moją dłoń, a obraz pojawił się nagle i niespodziewanie. Edythe siedziała na stoliku do kawy w salonie. Jej twarz wykrzywiał wyraz bólu i żalu. W rękach ściskała ramkę ze zdjęciem, a po policzkach płynęły jej łzy, które szybko spadały na szkło chroniące fotografię. Zbliżyłam się do niej i spojrzałam przez jej ramię. Za ramkę wsadzona była karteczka. Na niej, dzisiejsza data.

- Nie wierzę słoneczko. Nie ma cię już pięć lat.

Pięć lat? Ile ja umierałam? Wyszukałam wzrokiem Lindy ale obraz zdążył zmienić się w ułamku sekundy. Stałam teraz w szpitalu Beacon Hills. Wyglądem oddział przypominał porodówkę, chociaż nie byłam pewna. Przeszłam sprężystym krokiem do ogromnego okna, wyprowadzonego na salę noworodków. Przy jednym z plastikowych łóżeczek siedział Isaac. Twarz miał zmęczoną, usta zaciśnięte w wąską kreskę, wyblakłe oczy skierowane były na noworodka zakopanego w różowiutkiej pościeli. Przeszłam do wnętrza salki i przyjrzałam się dziecku. Nie miało nic z niego, było zatem podobne do... Parrisha? Dziewczynka miała jego oczy, ale włosy odziedziczyła rude. Na bransoletce na rączce dziecka widniała jego godność „Rosalie Haroldine Parrish". Pod spodem napisano imiona rodziców: Jordan i Lydia Parrish.

- Nie jesteś kolejnym wcieleniem mojej Rosalie, co? – Isaac zaśmiał się smutno. Spojrzałam na niego z czułością, chociaż wiedziałam że tego nie zauważy. – No pewnie że nie. To raczej nie jest możliwe. Cóż... Może imię zadziała i będziesz jak ona... Nie. Nikt już nie będzie jak ona. Jej już nie ma, a ty jak na złość rodzisz się w dzień jej śmierci.

Biel wyparła obrazy i znów stałam naprzeciwko Lindy.

- Co z resztą?

- Stiles został zabity przez jakiegoś szaleńca w trakcie pościgu. To był wypadek. Scott po starcie przyjaciela zamknął się w sobie i zerwał zaręczyny z Kirą. Isaac pozostał w Beacon Hills, ale po chrzcinach małej Rose wyjedzie do Londynu. Twoja śmierć zrobiła z niego wrak człowieka. Jackson został zawodowym graczem w lacrosse a Derek... Derek to samotny wilk. Kira za to wyjechała na pustynię meksykańską i tyle ja widzieli. Twoja śmierć zmieniła życie Isaaca, a także całej reszty.

- Gdybym nie umarła...

- Świat byłby kolorowy. Może doczekałabyś się dzieci z Isaacem, potem wnuków i planowanej śmierci. W wieku osiemnastu lat słabo się umiera.

- I tak nie mam wyboru. – skwitowałam. – Już jestem martwa.

- Jesteś. – przyznała. – Ale zawsze można coś na to poradzić. Sam fakt że ze mną rozmawiasz, oznacza że sprawa nie jest przesądzona. Wychodzi na to, że pazurami trzymasz się życia, jak Rose tamtej deski na Titanicu. Jeśli twoi przyjaciele pomyślą, zmuszą kogoś do wskrzeszenia cię w taki czy inny sposób. Carter przezornie nie wyciągnął z ciebie wszystkiego. Tylko znaczną część. Twoje serce jeszcze bije. Słabo, niewyczuwalnie ale nadal pompuje krew.

- Poczekaj! – starałam się zrozumieć. – Czy ty pokazałaś mi coś co się nie stało...

- Jeszcze. Ale może się stać. Problem jest tylko w tym, że ty musisz zdecydować czego oczekujesz. Licz się z tym, że Carter nie da wam spokoju i będzie nękał twoich przyjaciół. Jak umrzesz, da im spokój.

- Kolejny wybór?

- On należy tylko do ciebie. Wracasz i pozwalasz by twoi przyjaciele byli wyniszczani, czy odchodzisz dając im święty spokój?

Milczałam dość długo. Nie zastanawiałam się. Wiedziałam jednak, że trudno będzie mi wymówić słowa pożegnania. Rezygnacja i kompletne usunięcie się z życia Isaaca oraz reszty moich przyjaciół byłoby bolesne i miało być. Może taka była przyszłość, w której jedynym wspomnieniem o mnie będzie imię córki Lydii. Może dokładnie tak miał się prezentować stan rzeczy. Może miałam umrzeć za młody tylko o tym nie wiedziałam. Właściwie, przed wejściem do tej paczki, śmierć nie była mi najwyraźniej pisana. Tylko że przepowiednie się zmieniają i nic nie jest pewne.

- Odejście będzie najlepszym rozwiązaniem.

- Jesteś pewna?

- Tak. Chcę odejść.

Nastała ciemność.




DZIŚ WSTAWIĘ JESZCZE EPILOG I ZAKOŃCZYMY FAZĘ DRUGĄ, ROZPOCZYNAJĄC KOLEJNĄ, SUPER FAZĘ TRZECIĄ. 

krótki, wybaczcie

Full Moon - isaac laheyWhere stories live. Discover now